Zgodnie z jedną bardzo znaną staropolską prawdą, rok bez ministerialnego campa rokiem straconym. Z tego właśnie względu postanowiłam ponownie dołączyć do grona szczęśliwych wybranek i ruszyć na podbój Małopolskich szlaków rowerowych do Bukowiny Tatrzańskiej. Chociaż tak naprawdę chodziło bardziej o rozruszanie zastałych kości niż o podbój czegokolwiek, biorąc pod uwagę bilans przejechanych kilometrów w tym roku. Uznałam jednak, że jakoś to będzie, skoro w zeszłym roku dałam radę, o czym zresztą nie omieszkałam wspomnieć w oddzielnym wpisie tutaj - Link. Mało tego, powstał o tym nawet całkiem zacny utwór formacji Fit Bit Squad. Kto ma wiedzieć, ten wie. 😉
Tradycyjnie już zatrzymałyśmy się w Cabanówce korzystając z gościnności Kasi Solus-Miśkowicz i jej rodziny. Moją niezastąpioną współlokatorką była jak zawsze Pati. Resztę piętra zajęły Asia, Ela, Ewela, Pat, Sara, Blondyna, Magda, Kasia, Ala i Dżastin no i nasza Ministra. Jednym słowem ekipa petarda, szczególnie, że właściwie ta sama, co przed rokiem.
Dzień 1 - czwartek
W czwartek po przyjeździe Ministra zarządziła pierwszą jazdę. Niestety zgodnie z przewidywaniami rozpoczęłyśmy campa z wysokiego C, czyli od podjazdu pod Łapszankę od jedynej, właściwej strony, czyli tej, która stawia zawsze największy opór i nie chce współpracować. Zanim jednak ruszyłyśmy na szlak, tradycyjnie już odbyła się krótka odprawa przed jazdą. W jej trakcie Ewa wzbiła się na wyżyny swoich umiejętności pantomimicznych i pokazała pi razy drzwi, jak po owym podjeździe będziemy się prezentować, co niniejszym uwieczniłam na foteczce, a jakże by inaczej. 😉 No dobra, komu w drogę temu szkło w nogę i jazda. Najpierw dobre złego początki, czyli przyjemny zjazd na mostek nad rzeką Białką na dojeździe do Trybsza.
Nieuchronnie jednak zbliżał się gwóźdź programu (oby nie okazał się dla mnie gwoździem do trumny) i cóż było poradzić. Tak po prawdzie to nic to ja nie mogłam poradzić, jak mi się poród zaczął. 😉 A tu zawsze może się człowiek jakoś wywinąć, że niby nawigacja źle poprowadziła, albo że pozwiedzać pojechał. No niby może, a jednak chęć upodlenia się jest silniejsza. I tak po chwili mieliłam już korbą tak, że aż mi dym uszami szedł. W trakcie tych kilku minut podjazdu, kłębiły mi się w głowie różne myśli, ale przede wszystkim ta jedna.
„Jak ja tej suczy nienawidzę, a jednak znów tu jestem i próbuję wdrapać się na górę i znów ni chu chu nie wiem po co. Za jakie grzechy ja się pytam!”
Ostatecznie się udało, ale pozwólcie, że styl i ocenę techniczną przemilczę. Oczywiście wszystkie dziewczyny podołały wyzwaniu i zrobiły to zdecydowanie z większą gracją niż ja, chociażby Asia, Ela, Magda czy Dżastin. Nie wiem jak one to robią, ale trzeba przyznać, że motorki w bezogoniu mają solidne. Na szczycie czekała na nas spora premia górska w postaci pięknych widoków i to z udziałem „golden hour”, z którego nie lada pożytek zrobiły Pat Mic i Blondyna, uwieczniając nas na zdjęciach. Interpretację co poniektórych pozostawiam wam. 😉
O ile podjazd pod Łapszankę mocno mnie wypompował, to już powrót pełen zjazdów bardzo mi służył. Wstąpiło we mnie jakieś szatańskie nasienie i za namową diabolicznej wersji Ministry zastosowałam się pokornie do głoszonego przez nią hasła „Puść te heble!” Wprawdzie Wahoo ze Stravą nie mogły dojść do porozumienia, czy jechałam 65 czy 72 km/h, ale nie zmienia to faktu, że konkurs na odpowiedzialną matkę roku mam wygraną w cuglach.
Po powrocie z jazdy tradycyjnie już udałyśmy się na szamunek do schroniska Bukowina. Wielkość mojego burgera zaskoczyła mnie podobnie jak rachunek za gaz w czerwcu, ale jakoś dopchnęłam kolanem i się zmieścił. W końcu budowę bazy na kolejną jazdę warto zacząć już dzień wcześniej.
Dzień 2 - piątek
Piątek przyniósł nam piękną pogodę do jazdy, dlatego wybrałyśmy sobie też piękną trasę do pokonania. W planie był m.in. objazd Jeziora Czorsztyńskiego i fragment wzdłuż Dunajca. Całość opiewała na jakieś 100 km i ponad 1000 m przewyższeń. Jechałyśmy w grupkach 4-5 osobowych. Znając już dobrze moje miejsce w szeregu po pierwszym dniu, trzymałam się z tyłu z Sarą i Ewelą. W końcu dojechałyśmy do Jeziora Czorsztyńskiego i na podjeździe pod Falsztyn zrobiłyśmy przystanek na sesję zdjęciową. Wszystko szło pięknie i gładko do momentu zjazdu do Czorsztyna, na którym jedna z dziewczyn trochę zaszalała i niestety zaliczyła glebę, niczym gwiazda rocka skacząca ze sceny, której publiczność się rozeszła. Sądząc po obrażeniach bolało bardziej niż kraksa na Zwift, ale szlify powstały zawodowe. Dziwnym trafem mój patologiczny zew prędkości wyparował i wróciłam do swojej klasycznej techniki pokonywania zjazdów w trybie slow motion. By nieco ochłonąć po wrażeniach i uzupełnić płyny zatrzymałyśmy się na krótki postój w "Wyskocz na!"
W końcu ruszyłyśmy w drogę powrotną do Bukowiny, musiałyśmy też nieco zmodyfikować trasę by uciec przed zbliżającą się burzą. Na dojeździe do Nowej Białej czekała na nas, albo przynajmniej na mnie miła niespodzianka. I pozwólcie, że tu zwrócę się bezpośrednio do prowodyra całej sytuacji.
„Panie w traktorze z sianem na pace! Bardzo Panu dziękuję, że jechał Pan całą szerokością drogi i dopiero po 10 minutach zorientował się, że za Panem jedziemy. Człowiek mógł dojechać do pozostałych dziewczyn z czuba i złapać chwilę oddechu.” 😉
W końcu udało się doczołgać do Cabanówki, w której czekały na nas znane już na całą Polskę naleśniki ze śmietanką i z polewą z jagód i truskawek. Zawsze na ich wspomnienie zaczynam nerwowo przełykać ślinę i przeklinam się w duchu, że nie zmieściłam jeszcze jednego. W ramach kolejnej świeckiej tradycji nastąpiło też grupowe wylizywanie talerzy. Zanim jednak przystąpiłyśmy do czynności czyszcząco-polerujących rodową zastawę, nasza nawigatorka Ewela, dbająca o bezpieczeństwo grupy jak nikt inny, zarządziła rozgrzewkę buzi i języka, co by ten ostatni nie skończył na temblaku. Na szczęście tym razem obyło się już bez ran.
Dzień 3 - sobota
Ostatniego dnia przypadły nam jazdy w podgrupach. Po dojechaniu do Cabanówki, a przede wszystkim „dojechaniu się” dnia poprzedniego, postanowiłyśmy z Ewelą wybrać w sobotę tzw. "pussy lane" i zamiast jechać z resztą składu trasę m.in. do Przełęczy Knurowskiej zrobiłyśmy sobie kolejny wypadzik nad Czorsztyn. Naszym zawrotnym tempem, niczym na rowerach Veturilo, idealnie wkomponowałyśmy się w rodziny z dziećmi i niemieckich emerytów podróżujących tego dnia po ścieżkach wokół jeziora. Co ciekawe nasze plany od wyjazdu z Cabanówki do przystanku pod zamkiem w Niedzicy odnośnie dalszej jazdy ewoluowały niczym teoria na temat śniętych ryb w Odrze, zmieniając się z minuty na minutę.
Ostatecznie podmuch "saharozy" od strony pola, na dojeździe do Krempach przechylił szalę na wersję „Pierdzielę, dalej nie jadę!” W Nowej Białej nasze nogi wyciągnęły transparenty i zaczęły strajk generalny, agitując za spoczęciem na krawężniku naprzeciwko kościoła. Na szczęście wóz techniczny z moim mężem za kółkiem czekał w pogotowiu i zgarnął nas z trasy. W tzw. międzyczasie z koła zeszło mi powietrze i właśnie to wraz z nadciągającą burzą było oficjalnym powodem wstrzymania naszej przejażdżki.
Jak się okazało, opatrzność jednak nad nami czuwała, bo w Bukowinie powitała nas ściana deszczu i wartkie potoki płynące ulicami. Normalnie Wenecja panie! Zaczęłyśmy już nawet planować akcję ratunkową dla reszty dziewczyn, które wciąż dziarsko wyciskały kolejne kilometry na trasie, szukając na OLX gondoli w dobrej cenie. Na szczęście dziewczyny dojechały do Cabanówki całe i zdrowe, co najwyżej lekko przemoczone. Udało im się nawet ominąć najgorsze ulewy, mimo że nasz nadworny nawigator w postaci Eweli podróżował tego dnia ze mną.
Podsumowanie
To był naprawdę dobry camp. I mimo że dojechał mnie jak szmatę w wiosenne porządki to nie żałuję ani jednej minuty i ani jednego obrotu korbą. Co więcej, zapisałam się już w ramach ministerialnej oferty first minute na przyszły rok, podobnie jak wszystkie pozostałe dziewczyny z tego campa więc sorki, ale termin sierpniowy w Bukowinie jest już wyprzedany! Ale nie bójcie, nie bójcie, oferta biura podróży Ministra Tour z roku na rok się powiększa. Śledźcie więc uważnie promki na grupie Dziewczyn Ministry, a na pewno znajdziecie coś dla siebie.