Nie wiem jak u was, ale u mnie miniony weekend był zdecydowanie pracujący. 😉 Dla wyjaśnienia przywołam tylko kilka liczb: 2 rowery, 13 miłośników dwóch kółek, 6 h jazdy, 120 przejechanych km i ból w 50 mięśniach nóg od kręcenia i 70 mięśniach japy od permanentnego zacieszu i nawijki. 😉 I wiecie co, tak to ja mogę tyrać właściwie w każdy weekend. A jeszcze najlepiej jak można połączyć przyjemne z pożytecznym. Tak w skrócie można podsumować 3 bajkowe ustawki, które poleciały w piątek, sobotę i niedzielę. O tym jak to było i dlaczego tak czadowo już wyjaśniam!
Piątek, piąteczek, piątunio
W piątek poleciała przedostatnia szosowa bajkowa ustawka w tym roku. Tradycyjnie mój rowerowy, kolorowy orszak ruszył spod fontanny na rynku w Błoniu punkt 17:00. Miło było zobaczyć nowe twarze jak również, można by w sumie już rzec, weteranów ustawek w osobach: Marcin, Tomek, Iza, Sławek, Artur i Aga. Ta ostatnia zaliczyła twarde lądowanie i dość drastyczną aklimatyzację po powrocie dopiero co z gorących Włoch. Ruszyliśmy dobrze już wszystkim znaną trasą na Białuty przez Witki i Radzików, by następnie przebić się w Lesznie na Czarnów i Gawartową Wolę. Robotę zrobiło nam tego dnia słońce, które podczas "golden hour" namalowało nam pejzaże godne arcydzieł samego jegomościa Claude'a Moneta. Zresztą sami zobaczcie.
Potem zrobiło się jeszcze ciekawiej, kiedy jedyne, co było widać, to nasze lampenady przy rowerach. Podczas przejeżdżania obok pól kukurydzy robiło się nieco creepy, ale tak uczciwie, to taki delikatny skok tętna i adrenaliny to ja chyba nawet lubię. I co wam powiem to wam powiem, ale sama w życiu nie zapuściłabym się w takie rejony na rowerze po zmroku. Co innego z taką obstawą! W najgorszym wypadku, jeśli mielibyśmy podzielić los dorosłych z Gatlin z filmu "Dzieci Kukurydzy" to w grupie jakoś tak raźniej. 😉 Ostatecznie, po 2 h jazdy i 38 km dotarliśmy na miejsce zbiórki.
Sobota i niedziela
Szybka zmiana na banana, czyli przesiadka z szosy na MTB i już w sobotę o 10.00 stawiłam się znów na rynku by poprowadzić ustawkę do Biker Pubu, kultowego miejsca wśród kolarzy kręcących kilometry w pobliżu Puszczy Kampinoskiej. Wszystko w związku z akcją "Wielkie Grillowanie", zorganizowaną przez właścicieli po pożarze lokalu, którzy chcieli zebrać dodatkowe środki na jego odbudowę i wyprzedać towar, który im zalega. A cóż może być lepszego od połączenia przyjemnego z pożytecznym?
I tak w składzie: Jacek, Gosia, Artur Sławek, Iza, Michał ruszyliśmy do Stanisławowa przez Radzików, Zaborów i Marianów. Wiatr nam sprzyjał i w efekcie po około godzinie dotarliśmy do celu. Będąc w tym miejscu kilkukrotnie przed pożarem i widząc je teraz, naszedł mnie chwilowy wzrusz. Dziura w dachu, pełno zniszczonego ocieplenia i innego tałatajstwa na ziemi, kupa zwęglonych desek w kącie - na wszystkie te obrazy ciężko się patrzyło, ale hej, zawsze trzeba widzieć szklankę do połowy pełną. Mogło być zdecydowanie gorzej! I właśnie taki duch bił też z twarzy Wojtka, właściciela lokalu, który przywitał nas uśmiechem, kazał się częstować, czym chcemy i zapytał, czy ogarniemy rozpalenie grilla. No kurde, kto jak nie my, przecież takich troje, jak nas dwoje to nie ma ani jednego. Jacek użyczył zapalniczkę, ja ogarnęłam podpałkę w postaci kory, a Michał nazbierał małych kawałków drewna. I już za chwilę siedzieliśmy przy palenisku, dzierżąc po butli piwka bez alko w oczekiwaniu na nasze kiełbaski, które w spokoju sobie dochodziły. Od czasu do czasu skwiercząc prosiły jedynie, by im nie przeszkadzać, tylko co najwyżej pomóc przewrócić się z boku na bok. Z miłą chęcią podjęłam się tego jakże odpowiedzialnego zadania, oczywiście pod czujnym okiem jury. 😉
Do kompletu dostaliśmy jeszcze pieczywko i sałatkę. Po odbytej konsumpcji i uiszczeniu cegiełko-opłaty do słoika, ruszyliśmy w drogę powrotną. O matulu! Nie dość, że cała energia poszła do kich na spalanie, to jeszcze walczyliśmy z "wmordęwindem". W efekcie miałam poczucie, że moje nogi przestały słuchać właściciela i ucięły sobie drzemkę, mając wywalone na moje polecenia. Ostatecznie w żółwim tempie udało nam się dotrzeć do mety na rynku.
W niedzielę wjechała dokładna powtóreczka z soboty, za to w nieco zmienionym składzie. Do Bajker Pubu ruszyłam tym razem z Karoliną, Alejandro, Marcinem, Arturem i Krzysztofem. Panowie ewidentnie nie zjedli śniadania i chyba naoglądali się moich relacji z dnia poprzedniego, bo cięli na tą kiełbaskę jak wściekli. My z Karolą, jadąc w ostatniej parze, bynajmniej nie narzekałyśmy. W końcu ktoś musi się natyrać w czubie by na tyłach odpocząć mógł ktoś. 😉
Zaprawieni w boju podczas sobotniej wizyty, ogarnęliśmy w try miga rozpalenie grilla i wrzuciliśmy kiełbaskę na ruszt. I już przyjęliśmy pozycje turystyczne wokół paleniska, aż tu nagle wjeżdża on, cały na biało - smalczyk ze skwarkami! Matko bosko fluorescencyjna, jakiż on był dobry! Wpierniczyłam chyba ze 3 kromki i niestety szybko się okazało, że był to strategiczny błąd początkującego. Już za moment w ślad za smalcem na stół wjechał gar bigosu. Ludzie kochane! Moje kubki smakowe nie wiedziały już, jak się nazywają. I jeszcze dobrze nie skończyłam bigosu, a już kiełbaska z grilla wyskwierczała, że czas najwyższy spocząć na mym talerzu, bo strzaskała się na węgiel niczym na promce w solarium. Zajadając te wszystkie specjały, prowadziliśmy lekkie dysputy m.in. na temat różnego rodzaju wiatrów, także tych "pobigosowych", które wymagają bezwzględnego zachowania dystansu i odpuszczenia jazdy na kole. 😉 Szczerze nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak głośno i tak dużo się śmiałam. Wojtek, którego ściągnęły do paleniska nasze salwy śmiechu, sprawdził tylko, czy przypadkiem zostało jeszcze cokolwiek w barze, ale uspokoiliśmy go, że my tak potrafimy bez procentów. Ot taka przypadłość kolarska, na którą chyba jeszcze nikt nie wynalazł lekarstwa, że jak się zbiorą razem, to pierniczą trzy po trzy i im wesoło. 😉
Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy i nie było inaczej tym razem. Ruszyliśmy w drogę powrotną, jadąc w szeregu całą szerokością drogi, co by nie wpaść w strefę skażenia innego kolarza. 😉 No dobra, tak poważnie nie było tak źle, tradycyjnie się poparowaliśmy i co jakiś czas dokonując zmiany na czubie, doturlaliśmy się do rynku. Po drodze straciliśmy tylko Marcina, dorwały chyba te dzieci kukurydzy z piątku, wykorzystując chwilę naszej nieuwagi. Na szczęście po powrocie do domu ustaliłam, że tym razem okazały łaskę i Marcin bezpiecznie wrócił do domu.
Podsumowanie
I to by było na tyle. Całkiem zacny weekend, z przyjemno-pożytecznymi akcentami to to, co tygryski lubią najbardziej. Ja oczywiście w imieniu całej bajkowej kompanii trzymam kciuki za szybki powrót Biker Pubu na mapę super rowerowych miejscówek i dziękuję wszystkim, którzy dołączyli się do wsparcia właścicieli. A przy tej okazji już teraz zapraszam was na szosowe Bajkowe ustawki, które ruszą na wiosnę przyszłego roku z przerwą na popas właśnie w Biker Pubie. To co, widzimy się? 😉
Mały komentarz uczestnika. Fajny wyjazd w doborowym towarzystwie i w szczytnym celu. Mimo tych wszystkich frykasów opisanych tak kolorowo przez Monikę mogę zameldować, że nie zjedliśmy i nie wypiliśmy wszystkiego. Wystarczy pewnie jeszcze na kilka takich weekendów. Nawet jak nie to jakiś baton i woda z bidonu przy ognisku też zrobią swoje. Faktycznie na powrocie poleciałem po swojemu segmentem przez pole kukurydzy. Szału nie było ale wytrzęsło mnie jak zwykle w tym miejscu. Jakaś powtórka w niedzielę?
Ha ha, słuszna uwaga Marcin, zostawiliśmy co nieco towaru dla reszty, warto to odnotować. O niedzieli pomyślę bo kusisz. Jakby co to pewnie wskoczy coś na spontanie. 🙂