W związku ze sprzyjającymi warunkami, czyli nieobecnością naszych dwóch gwiazd w domu zaplanowaliśmy sobie z Kubą na wczoraj wyjście na rower i ta perspektywa trzymała nas przy życiu przez ostatni tydzień. 🙂
W końcu nadszedł upragniony dzień, za oknem piękna pogoda, myślę sobie: „Ależ to będzie dobre popołudnie! Rower, ćpanie lasu, czego chcieć więcej!” No i było tak do godziny 17:00, kiedy to nastąpiło wielkie jebnięcie i szlag trafił całą piękną aurę. Kuba niezrażony oberwaniem chmury za oknem stwierdził tylko:
„Przetrze się, jedziemy!”
No i za chwilę siedzieliśmy już w aucie w drodze do Leszna. Niestety przetrzeć za bardzo się nie chciało, ani po drodze, ani na parkingu podczas szykowania rowerów. Ale Kuba nie odpuszczał. Wiecie jak to jest jak dzieci idą na nocowanki do znajomych, a Ty jesteś na głodzie rowerowym? Tylko szaleniec by nie poszedł, nawet jakby z nieba pieruny siarczyste, ogniste waliły.
W momencie ruszania byliśmy już właściwie cali mokrzy. I nadal nie zamierzało się przetrzeć. Mało tego, zanim jeszcze dobrze wjechaliśmy do lasu, nastąpiło ponowne jebnięcie i nasilenie opadów. W efekcie przetrzeć to ja musiałam okulary średnio co 5 minut, żeby cokolwiek widzieć. Ale wiecie co, w sumie było mi już wszystko jedno. I tak nie było na mnie suchej nitki. A że trasa miejscami zamieniała się w jedną wielką kałużę, to niedługo moje buty robiły za miskę do moczenia nóg przed pedicurem.
W końcu nie bez powodu w kółko powtarzam, że wyjście na rower to niezłe spa. Klasycznie niebawem byłam obłożona odżywczymi „glinkami”, które sukcesywnie zbierałam z trasy. Jak się okazało najlepsze miało dopiero nadejść. Po przejechaniu połowy pętli dotarliśmy do asfaltowego odcinka, na którym sięgnęłam po bidon. O lordzie! Pierwsze wrażenia godne tych u dentysty podczas czyszczenia zębów z kamienia. Japa pełna piachu. Szkoda tylko, że tym razem nie miałam możliwości wybrania smaku pasty czyszczącej. Na szczęście po kilku przepłukaniach nastąpiła miła odmiana w postaci izotonika. A skoro już przy zębach, to w dwóch momentach myślałam, że zostawię kilka sztuk na trasie, kiedy tylne koło nie zawsze miało ochotę podążać za przednim na mokrych korzeniach.
Ostatecznie po 25 kilometrach zakończyliśmy tę nierówną walkę, chociaż nadal się nie przetarło. Taki z mojego męża wróżbita Maciej, jak z koziej d*py trąba, ale i tak go kocham. 😉 Tak naprawdę byłam mu mega wdzięczna, że cisnął do końca, byśmy pojechali nie zważając na pogodę. Wróciły bowiem wspomnienia z maratonów, na których tego typu pogoda to standard. A jak maraton, to wiadomix, na mecie zawsze obowiązkowo makaroniarz no i myjka. I jak widać, po tylu latach małżeństwa podział obowiązków mamy z Kubą już dopracowany.