Czy ja ostatnio się skarżyłam, że czułam niedosyt przejechanych kilometrów, po tym jak złapałam gumę i musiałam z buta zapitalać do najbliższej cywilizacji? O Bożenko, czemu ja czasem nie mogę się po prostu zamknąć. Najwidoczniej moje modły zostały wysłuchane i ktoś postanowił wynagrodzić mi poprzedni weekend z "nawiązką". Swoją drogą muszę częściej zwracać uwagę na to, czego sobie życzę. Może dlatego jeszcze żyję, bo właśnie tego najbardziej sobie życzyłam w pewnym momencie spektakularnego otwarcia sezonu szosowego, który zaliczyłam w minioną niedzielę. Kubeczki z kawusią, czy z czym tam lubicie gotowe? No to jedziemy z tematem.
Pogoda zdawała się być wręcz idealna na rozpoczęcie sezonu szosowego. Pełna lampa, no dobra, może trochę przesadzam, ale jakby nie patrzeć zapowiadał się słoneczny dzień, a termometr wzbijał się na wyżyny swoich możliwości i walcząc o każdą kreskę zbliżył się do wartości dwucyfrowej. A że cieszyłam się jak szczerbaty na suchara to z tej radości chyba mnie trochę pogrzało i postanowiłam ograniczyć swój odzień do dwóch warstw. I tak odpicowana jak szczur na otwarcie kanału, w najnowszym outficiku ruszyłam na miejsce zbiórki pod kościół w Zaborowie. Michał, nasz przewodnik wycieczki oraz dziewczyny już tam były. Tego dnia postanowił dołączyć do nas również Maciek. Matko, ależ ta Kasia ma siłę perswazji, żeby biedaka namówić na jazdę z nami. No ale nic, skoro chciał, tak będzie miał. 😉
Wysiadłam z auta i... upał jakby zelżał. Rozejrzałam się po dziewczynach i stwierdziłam, że chyba faktycznie, jakieś spięcie dziś u mnie na kabelkach wystąpiło, bo kto normalny zakłada w zimie (kalendarzowej, ale wciąż zimie) koszulkę i bluzę na szoskę. Z pomocą przyszła Pati, która pożyczyła mi kurtkę i buffa. Zresztą dziewczyny podobnie jak ja, były trochę w rozkroku, co założyć i nie mogły się zdecydować. A jak wiadomo proces decyzyjny u kobiet jest zupełnie jak funkcja x - jak nie postawisz jasnej granicy, to będzie dążyć do nieskończoności. Maciej dyplomatycznie zasłonił twarz bandamką i niczym Lady Gaga przywdział pokerface. Muszę mu oddać, że znosił te nasze rozkminy nad wyraz dzielnie, pierwszy chrzest bojowy na cierpliwość przedstartową zdał celująco. Ostatecznie pan organizator, Michał przywołał nas do porządku i po około 20 minutach ruszyliśmy w kierunku Mariewa.
Pierwsze kilometry nie należały do najprzyjemniejszych. Już na samym początku wmordęwind dał jasno do zrozumienia, że będzie nam dziś nieustająco uprzykrzać życie. Jednocześnie uciął on wszelkie dywagacje odnośnie odpowiedniej liczby warstw ubioru. Jakoś momentalnie wszystkim zrobiło się ciepło. Jak widać rozgrzeweczka przyniosła oczekiwany efekt wyłaniając przy okazji dość istotny rozłam w grupie. Po pierwszych 10 km stało się jasne, że mamy podział na osoby, które dzielnie przepracowały zimę, tzw. trenażery oraz osoby, którym, powiedzmy to sobie wprost, rower w jeździe nie przeszkadzał, tzw. maruderzy. Do grupy pierwszej załapali się Michał i Pati, którzy nadawali tempo oraz Maciek i Kasia podążający tuż za nimi. Na końcu stawki walcząc o życie jechałyśmy ja i Dżastin.
Na szczęście przyszła upragniona chwila zmiany kierunku jazdy i tym samym wmordęwind zmienił się na wżopęwind i taki wind to my już szanujemy. Wreszcie nogi zaczęły kręcić jak należy i można było złapać oddech. Z pomocą przyszedł także nasz ulubiony mostek w Skarbikowie, na którym już tradycją jest grupowe zdjęcie podczas naszych przejażdżek. Piętnaście minut i pierdylion ujęć z każdego kąta i aparatu później ruszyliśmy w stronę Żelazowej Woli, w której wpadło jeszcze kilka szybkich słitfoci. Po drodze dochodziło od czasu do czasu do roszad w naszym szyku, nawet zdarzały się momenty, że ja albo Dżastin przewodziłyśmy stawce. Czyżby nóżka się powoli rozkręcała? A gdzieżby tam! Chciałabym! Zaraz po nawrotce w Mokasie, jak mnie znowu wmordęwind mało z roweru nie zmiecie! Wprawdzie dzielnie się na nim trzymałam, ale styl jazdy wolałabym w tym miejscu przemilczeć. Podczas gdy Michał, Pati, Kasia i Maciek jechali jak na Veturilo w drodze na lody do Blikle'go, my z Dżastin toczyłyśmy walkę by utrzymać się na kole, w której z góry skazane byłyśmy na porażkę. Na około 20 km przed metą oprócz bólu nóg doszedł jeszcze jeden dość istotny ból. Moje siodełko z nieznanych mi przyczyn zamieniło się w gorące krzesło z kultowego reality show, "Bar" i każde spotkanie z moim tyłkiem przyjmowało złowrogo. Powoli atmosfera stawała się napięta, jak stringi na Kaliszu, a mój poziom wkur*u rósł wprost proporcjonalnie do kilometrów na liczniku. Michał, który zaplanował nam ową 90-kilometrową trasę na otwarcie sezonu zlitował się nad nami i poczekał na nas by użyczyć nam koła. Miałam wrażenie, że mój oddech na jego plecach powoduje oparzenia trzeciego stopnia. 😉 Pewnie dlatego po podholowaniu nas do reszty stawki wyskoczył od razu na sam przód.
Niestety jego akcja ratunkowa na niewiele się zdała. Po przerwie na zdjęcia ze świnkami, które spotkaliśmy po drodze w Wawrzyszewie, ruszyłyśmy z Dżastin na trasę z lekkim opóźnieniem względem reszty i nieco pobłądziłyśmy. To znaczy nie, wróć, to oczywiście było zamierzone. Po prostu od tak stwierdziłyśmy, że skontrolujemy, jak postępują prace na budowie drogi wojewódzkiej nr 579 z Błonia do Leszna oraz wpadniemy z gościnną wizytą do zakładów Białuty. A tak poważnie to gdyby nie świadomość, że w domu wciągnę sobie pizzę hawajską (tak, tak, tą z ananasem, co to we Włoszech poddają dekapitacji wszystkich tych, którzy ośmielą się ją serwować) to pizgnęłabym rower w pole. Dżastin, która została w tym momencie moim jedynym towarzyszem niedoli, dzielnie znosiła moje marudzenie i holowała mnie na ostatnich kilometrach.
W końcu po 90 km i 5 h jazdy z przystankami na zdjęcia, kilku zatrzymaniach akcji serca i tyle samo udanych reanimacjach w wykonaniu mojej kochanej ekipy dotarłam do miejsca zbiórki w stanie lekko nadszarpniętym. I powiem Wam to jest coś, czego nigdy nie zrozumiem. Człowiek czuje się jak wywirowany w pralce na obrotach 2000, przeciągnięty po żwirze i rozjechany przez walec na raz, a i tak po zejściu z roweru japa mu się cieszy. Nie wiem, czy to już kwalifikuje się na leczenie w Tworkach, ale póki co, zgodnie z jedyną słuszną prawdą kolarską będę jeździć i obserwować. A że sezon dopiero się rozkręca to na bank będę jeszcze nie raz informować o poczynionych obserwacjach. Do zoba na szlakach!
Monisiu podziwiam cię zachwycam się tekstem językiem no i oczywiście wyczynem brawo
No widzisz… a w KPN nie wiało… 😉
Spoko, po prostu następnym razem wezmę parawan. 😉