Majówka, majówka - dobrze się jeszcze nie zaczęła, a już człowiek zdążył o niej zapomnieć. No właśnie i żeby tak do końca nie umknęły wydarzenia z tego jakże udanego weekendu to warto co nieco zapisać. Nie wdając się w zbytnie szczegóły pierwsze dni upłynęły pod znakiem grilla i totalnego obżarstwa, po którym czułam się napchana jak autobus do Lichenia. A że ostatnio z bliżej nieokreślonych przyczyn moje ciuchy zaczęły się dziwnie kurczyć, to postanowiłam nie ograniczać się jedynie do pracy nad mięśniem piwnym.
I tym sposobem dałam się namówić Michałowi na udział w ustawce błońskiej grupy rowerowej. Pomyślałam, że w sumie czemu nie, może wśród lokalnych miłośników kolarstwa znajdą się jakieś dziewczyny, z którymi będzie się można od czasu do czasu ustawić na rower. W dniu zbiórki okazało się jednak, że reprezentacja żeńskiej części ograniczy się do mnie i do Pati, która również postanowiła do nas dołączyć. Po krótkiej rundzie zapoznawczej z 6 chłopakami z Grześ Zim Bike Sport omówiliśmy szczegóły jazdy. Plan przewidywał zrobienie ok. 80 km z lekkim nakładem w rekreacyjnym tempie. I tu, jak się później okazało, należałoby doprecyzować definicję "z lekkim nakładem" oraz "rekreacyjne tempo". 😉
Ruszyliśmy z Błonia w stronę Wawrzyszewa i Zawad stosunkowo spokojnie, 27-28 km/h na liczniku wydawało się całkiem przyjemne dla nóg po dwóch dniach nic nierobienia i krótkiej przebieżce MTB z moim mężem dzień wcześniej. Faktycznie zapowiadała się miła, rekreacyjna, świąteczna przejażdżka. Dzięki temu mogłam też zamienić kilka słów z jadącym obok mnie Adrianem, zamiast skupiać się na łapaniu tlenu, jak karp w Biedronce na Wigilię. Dowiedziałam się m.in. że ustawki są co niedziela i ruszają o 9.00 spod KS Olymp w Błoniu. Tak tu zostawiam, jakby ktoś chciał dołączyć. I tak, na luźnej gadce, upłynęło nam kilkanaście kilometrów jazdy. O dziwo, mimo wzrostu tempa jazdy do wartości zdecydowanie powyżej 30 km/h, nogi dalej współpracowały i nie miały w planach póki co protestować. No ale heloł, w końcu baza budowana przez ostatnie dni w postaci hambuksów i kiełby z grilla nie mogła iść na marne. Niemniej podczas wyjścia na pierwszą zmianę szybko oddałam pałeczkę chłopakom uznając, że nie ma co ich na pierwszej ustawce zawstydzać i przesadnie gwiazdorzyć. 😉 Wraz z kolejnymi kilometrami wzrastało też moje zaufanie do reszty składu i bez obaw trzymałam koło. Wprawdzie zgodnie stwierdziłyśmy z Pati, że Michał to musi jeszcze odbyć przeszkolenie z komunikacji kolarskiej, szczególnie tej o dziurach w drodze, ale po kilku reprymendach słownych z wykorzystaniem słów, które musiałabym tu wypikać dało się zaobserwować umiarkowaną poprawę. 😉
Nim się obejrzałam, a minęliśmy już Tułowice i sunęliśmy wzdłuż wału nad Wisłą. Co ciekawe na tym odcinku nie spotkaliśmy chyba żadnego kolarza. „Gassy północy” według nomenklatury na Stravie nie są na szczęście tak oblegane, jak te prawdziwe koło Warszawy. Tu zrobiliśmy sobie pierwszy przystanek na popas i oczywiście na grupową słitfocię. Mogłoby się wydawać, że ekipa weszła już w stan luźnej gumki bo po kilku kilometrach wpadł kolejny przystanek, tym razem na deserek w postaci loda. Nic bardziej mylnego. Nie wiem co to były za lody bo ja akurat odpuściłam, ale ewidentnie po ich konsumpcji załączyły się co poniektórym silniczki w dupie. A może to były lody Ekipy? To by wyjaśniało ich popularność. W każdym razie nie było od tej chwili miękkiej gry. Na szczęście jazda na kole na centymetry siadła mi tego dnia naprawdę dobrze i trzymałam dzielnie fason przez kolejnych 15-20 kilometrów. Tymczasem moja nawi wskazywała, że do bazy coraz bliżej bo mieliśmy już w nogach dobre 70 km. No i niestety zonk, bo za moment mijaliśmy tablicę, na której widniało "Błonie", a obok wielkie 23 km. No dobra, czyli to ten niewielki nakład? Trudno, jakoś chyba dotrwam, choć czułam, że diabeł, który dotychczas mną miotał i kręcił jak wściekły powoli opuszcza moje ciało.
Jeszcze gorzej zrobiło się w Lesznie, skąd znałam już drogę do domu, a kolega Grzegorz, który jechał teraz na pierwszej zmianie ewidentnie nie planował kończyć tej wycieczki. Tym sposobem zawitaliśmy jeszcze do Zaborowa, a dalej do Borzęcina. Teraz przyjęłam już taktykę na wku*wionego dobermana i gryzłam zębami wyobraźni koło Derka przede mną by tylko się nie urwać. Pas powiedziałam dopiero, gdy ruszyliśmy w drogę powrotną, a zza winkla zawiał wmordęwind. Na Grześku nie zrobiło to większego wrażenia bo wystrzelił do przodu niczym Tajka piłeczką nie powiem skąd. Ja z kolei czułam się jak chomik po amputacji przednich łap. Nie wiem czy posuwałam się bardziej do przodu, czy do tyłu. Z pomocą i dobrym słowem przyszedł Artur, który wspierał mnie i Pati na ostatnich kilometrach. Ostatecznie zameldowaliśmy się w miejscu startu po niecałych 4 h jazdy z ponad 115 km i średnią powyżej 30km/h na liczniku. To tak słowem komentarza odnośnie "80 km z lekkim nakładem" i "rekreacyjne tempo". 😉 Dodam tylko, że po drodze zgubiliśmy trzech kolegów. Jak widać chłopaki nie biorą jeńców. Na szczęście podobno wszyscy znają drogę do domu.
Zgodnie z planem zakończyłam majóweczkę z przytupem i póki co najdłuższą jazdą w tym sezonie, a to na pewno nie moje ostatnie słowo. Do tego poznałam całkiem miłych jegomościów, którzy obiecali zabrać mnie na kolejną "rekreacyjną" ustaweczkę. I chyba nawet jestem skłonna rozważyć tę propozycję. 😉
Z opisu widzę że wiesz co znaczy już jazda w tlenie 🙂
Ha, ha, tak, trochę się w majówkę podszkoliłam. 😉