Będzie ci się podobało - mówili, będzie pani zadowolona - zapewniali. Trzeba spróbować chleba z różnych pieców. Czemu ja się zawsze daję tak wkręcać jak mi makaron na uszy nawijajo? A potem bądź tu mądry człowieku i ujdź z życiem z tych "pseudoprzyjemności". 😉 Oj tak, Lizbona i Sintra może dostarczyć naprawdę moc niezapomnianych wrażeń, szczególnie ta druga. Ale żeby nie zaczynać tak z grubej rury będę stopniować napięcie podczas naszej wspólnej podróży po sercu Portugalii. No to jak, ruszamy?
Przygotowania
Wyjazd zaplanowany był na marzec 2020, ale nieświadomie zainspirowani naszą ekipą remontową zrealizowaliśmy nasz plan z półtorarocznym opóźnieniem napotykając na drodze podobnie jak nasz majster wszelkie przeciwności losu, klątwy i nieszczęścia. Wydawać by się mogło, że mieliśmy od metra czasu by zaplanować nasz pobyt w najdrobniejszym szczególe. Ale, kto ma potomstwo ten wie, że dalej niż za kolejną godzinę to się po prostu nie planuje. No, niet, nein, nan. No bo i po co. Potem trzeba wprowadzać plan naprawczy i w ogóle, a tak człowiek leci przez życie na totalnym spontanie. I wtedy na kilka dni przed wyjazdem nas olśniło, że przecie my tam bez dzieci lecimy. Ło matko i córko, się zaczęło planowanie level hard. No i z grubego postanowiliśmy, że dwa pierwsze dni spędzimy na lokalnych szoskach, a trzeciego dnia ogarniemy coś w terenie. Zawsze posiłkujemy się rowerami dostępnymi na miejscu, a przegląd lokalizacji i dostępnego w nich sprzętu opisałam tutaj - Link. Tym razem nie było inaczej i do naszej listy doszła kolejna super wypożyczalnia, Lisbon Bike Rentals. Fajna ekipa, spoko rowerki marki Canyon i całkiem znośne ceny. Do tego, co było dla mnie nowością, dostaliśmy komplet kluczy i nabój CO2 na wypadek draki. Wszystko spakowane w małej, zgrabnej torebce podsiodłowej.
Lizbona i okolice na szosie
Pierwszego dnia ruszyliśmy na zachód w stronę Cascais. Bardzo przyjemna ścieżka rowerowa prowadzi wzdłuż nabrzeża przez doki, pod przeogromniastym Mostem 25 kwietnia, którego konstrukcją długo cieszyliśmy oczy. Kusiło mnie nawet by w kolejnych dniach się nim przejechać. I jak się okazuje nie tylko mi przyszedł ten szatański pomysł do głowy, bo wszystkie przewodniki po Lizbonie dla kolarzy mówią by absolutnie tego nie robić. No chyba, że ktoś ma naprawdę wielką potrzebę popełnić kolarskie sepuku, albo być inspiracją do kolejnej części filmu "Oszukać przeznaczenie". Kolejne kilometry to kolejne przyjemne doznania dla oka. Po pierwsze z powodu klasztoru Hieronimitów z XVI wieku, który od 1983 roku figuruje na liście światowego dziedzictwa UNESCO. A po drugie z powodu Torre de Belem, militarnej wieży z 1520 roku położonej przy samym ujściu rzeki Tag do oceanu. I właśnie tu postanowiliśmy sobie zrobić pierwszy przystanek na chwilę relaksu i, a jakże by inaczej, sesyjkę zdjęciową. 🙂
Ścieżką rowerową, która praktycznie cały czas wije się wzdłuż wybrzeża dotarliśmy do Caxias i właściwie tu zaczynają się schody, dosłownie i w przenośni. Do wyboru mamy bowiem jazdę dwupasmówką EN 6 o dźwięcznie brzmiącej nazwie Avenida Marginal albo chodnikiem, który lata świetności miał dawno za sobą. Do tego od czasu do czasu trzeba pokonać schody prowadzące do fragmentów ścieżki wzdłuż lokalnych plaż. Jako, że jazda z autami wydała nam się wyjątkowo wątpliwą przyjemnością postanowiliśmy zaznać nieco CX pokonując kolejne przeszkody na chodniku i taszcząc co jakiś czas rowery na grzbietach. Ostatecznie dotarliśmy do Cascais, skąd ruszyliśmy kolejnym fragmentem całkiem przyjemnej ścieżki na zachód i dalej na północ w stronę Sintry. I tu, ulala, czekała na nas niezła niespodzianka. Gdy wyskoczyliśmy zza winkla i odbiliśmy na wspomnianą północ zadęło w nas, jak z jakiegoś grande mader faker dużego puzona. Halny przy tym to jak małe pierdnięcie - niby też wiatr, ale nieco inna kategoria wagowa. No dobra może trochę koloryzuję, ale jak pragnę zdrowia nie pamiętam takiego wiatru no rowerze. Tu na bank wrony zawracają, po prostu nie ma bata by mogły ulecieć choć kawałek dalej. Zresztą za niewiele mieliśmy się przekonać, że też dalej nie ujedziemy, szczególnie na kolarkach, bo cała trasa pokryta jest piachem nawianym z pobliskich plaż. Raj dla kajtowców, ale nie koniecznie dla rowerzystów, no chyba, że zrobią w tył zwrot, tak jak my to uczyniliśmy. No taką jazdę to ja rozumiem, niczym perpetuum mobile, człowiek nie kręci, a jedzie, w sensie samo się kręci. No i się tak dokręciło z powrotem do Lizbony z wynikiem ponad 85 km.
Następnego dnia postanowiliśmy się bujnąć w przeciwnym kierunku czyli na wschód obierając sobie za cel podróży Vila Franca. I tu początek trasy wygląda podobnie. Ścieżka rowerowa wiodąca wzdłuż nabrzeża wyprowadza nas na przedmieścia Lizbony, z tą różnicą, że widoki zdecydowanie bardziej przemysłowe niż po stronie zachodniej. Krajobraz zmienia się, gdy docieramy do Parku Narodów. Nowoczesna architektura i kolorowe fontanny skłoniły nas do postoju i złapania kilku kadrów. Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy, podobnie jak nasza ścieżka rowerowa i w okolicach Sacavem musieliśmy przenieść się na trasę EN 10. Ta na szczęście okazała się jednopasmową drogą, wprawdzie o sporym natężeniu, ale z bardzo szerokim poboczem. Fragmentami wpadaliśmy jeszcze na ścieżki rowerowe w kolejnych miejscowościach, poprowadzone wzdłuż wspomnianej trasy. A na koniec bardzo przyjemny odcinek tuż nad brzegiem rzeki Tejo z Alhandry do samego Vila Franca. Tam chwila relaksu w kawiarence z widokiem na port i powrót, a tym samym kolejne ponad 75 km do kolekcji.
Sintra i okolice na enduro
No i w końcu nadszedł czas na crème de la crème, wisienkę na torcie i takie tam całego wyjazdu. O paniusiu, to była naprawdę najgrubsza przygoda rowerowa w moim w sumie już całkiem długim kolarskim życiu. A kilka tych wyjazdów człowiek zaliczył. No ale nie ma to tamto, po kolei i do brzegu. Mój kochany mąż stwierdził, że skoro ja zaplanowałam nam dwa pierwsze dni na szosce to teraz jego kolej coś ogarnąć. Ależ on nam to kuźwa ogarnął! Postanowił oddać nasze dwa marne żywoty w ręce firmy Weride, która specjalizuje się w przejazdach enduro. Żeby tego było mało w ankiecie online wpisał, że jesteśmy na poziomie advanced. No żesz jego mać, jasne, ja kurde enduro to na śniadanie, obiad i kolację. 😉 Ale najgorsze miało dopiero nadejść.
W dniu wycieczki podjechał po nas przesympatyczny pan tour operator, czyli nasz instruktor Joao, wpakował nas do busa i ruszyliśmy w stronę Sintry. Po drodze do miejsca startu zatrzymaliśmy się by zgarnąć jeszcze 5 osób, które również były żądne wrażeń. I tu mój do tej pory nieśmiały lęk zmienił się w zajebiście odważny godżilla strach. Do busa zapakowało się bowiem trzech chłopa i jedna kobita, wszyscy w pełnym rynsztunku w kaskach jak do motocrossa i ochraniaczach. Matuniu kochana, jaka ja się wtedy poczułam nagusieńka w moim malutkim białym kasku od Rudy Project. W milczeniu krzyczałam do siebie, że chyba kuźwa pomyliłam numer busa i niech mnie ktoś wypuści na najbliższym przystanku, a oddalę się krokiem zapierdzielającym do hotelu. Ale na to było już za późno. W końcu dotarliśmy do miejsca zrzutu. Chłopak, który pomagał Joao, dał mi parę ochraniaczy na kolana i pokazał kciuk do góry. Taaa, jasne, będzie super, normalnie kuźwa I can't wait. No ale zapłacone, przecie nie może się zmarnować. To nic, że pewnie zakończę tu swój żywot, piękne wspomnienia ze sobą zabiorę. W dodatku uwiecznię je na pamiątkę potomnym, bo oczywiście na tę okoliczność wzięłam moje Go Pro.
Nadejszła wiekopomna chwila. Ruszyliśmy na pierwszą trasę w stronę Tholos do Monge. Boszsz, czemuś ty takie wielkie kamulce stworzył! Czy ludzie już naprawdę nie mogą po normalnych ścieżkach jeździć tylko od razu muszą skakać jak te małpiatki po jakichś wielgachnych głazach. Dobra, huk tam, szyjemy z tego co mamy. Podczas gdy reszta ekipy latała po kolejnych półkach, stopniach i kamieniach ja co i rusz towarzyszyłam mojemu rowerowi w niedoli sprowadzając go. Na pierwszym przystanku Joao postanowił przeorganizować nieco wycieczkę. Chyba się zorientował, że do levelu advanced to jednak mi i Kubie jeszcze trochę brakuje i postanowił poświęcić nam więcej uwagi. Reszta grupy pojechała swoim tempem, jako że jeden z chłopaków znał okoliczne traski. I tak, jadąc za naszym przewodnikiem w tempie zdecydowanie odbiegającym od tego z filmików Red Bulla powoli zaczęłam oswajać się z nowym stylem jazdy. Starając się naśladować Joao pokracznie pokonywałam kolejne stopnie i kamienie. I o dziwo z czasem zaczęło mi to nawet sprawiać przyjemność. Kuba, który radził sobie nadzwyczaj dobrze, odetchnął z ulgą bo chyba zdał sobie sprawę, że o ile sam się nie zabije to przynajmniej z mojej strony raczej nic mu już nie grozi. Po kilkunastu lżejszych i grubszych glebach i zjechaniu, uwaga, powtarzam, zjechaniu a nie zejściu po całkiem stromych schodach zaliczyliśmy przystanek na obiad w Refugio do Ciclista w Penedo. O matulu, jakie to jedzenie było pyszne! Jak będziecie w okolicy to moim zdaniem jest to "must visit".
No dobra, nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności, trzeba było jeszcze trochę pozjeżdżać. I tak wyruszyliśmy na ostatni odcinek trasy do plaży Abano. Jako że już dłuższy czas zaczęłam wreszcie bawić się jazdą i powoli kumać o co w tym wszystkim chodzi, dałam sobie na tym odcinku więcej luzu. Chyba faktycznie powoli zaczynało przypominać to enduro, bo na koniec Joao stwierdził, że momentami jak na posiadane pseudoumiejętności jechałam nawet za szybko. Wiedział, że będzie grande finale tylko gatunek nie był do końca znany - dramat czy komedia. No co ja poradzę, poczułam, że szatan mną miota to dałam mu się wyszaleć. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, a na plażę dotarłam w jednym kawałku. Po drodze mimo solidnego tempa napawałam się przekosmicznymi widokami klifów i oceanu. Mimo zapowiadającej się katastrofy dzień ten zakończył się nadzwyczaj dobrze. Wszyscy uszli z życiem, a ja odkryłam w sobie zew enduronianki. 😉
Podsumowanie
Weź tu człowieku bądź mądry i to podsumuj. No ale podejmę wyzwanie. Do Lizbony zawsze z przyjemnością będę wracać. Ocean, żółte tramwaje, historyczne windy, zamek św. Jerzego... Trochę by się tego uzbierało. Jak się okazuje Lizbona ma też potencjał jeśli chodzi o kolarstwo. Pozostał we mnie trochę niedosyt z powodu braku ciągłości ścieżek, ale obie wycieczki na szosie były całkiem udane. No i jakby nie patrzeć Lizbona, a właściwie Sintra już zawsze będzie mi się kojarzyć z moją enduro przemianą. Mianowicie z przemianą ze stanu "Ku*wa co ja tu robię" w "Ja tego nie zjadę? To potrzymaj mi piwo!". I choć kompletnie się na tym nie znam to po minach moich współtowarzyszy wywnioskowałam, że prawdziwi enduro szaleńcy na pewno docenią uroki tutejszych tras. No i to by chyba było na tyle. To co planik na najbliższy urlopik jest? Spoczko, nie dziękujcie, polecam się. 😉