Już dłuższy czas zbierałam się do napisania tego tekstu, ale jakoś tak się nie schodziło. Dziś jednak wydarzyło się coś, wokół czego trudno mi jest przejść obojętnie. A że należę do osób, które lubią ogłaszać całemu światu sukcesy wszelkiej maści to nie mogło być inaczej tym razem.
Okazuje się, że Coronavirus może się również do czegoś przysłużyć. W czasie, gdy uziemił nas na dobre w domu, dziewczynki nie miały za wiele atrakcji do wyboru. Jednak, jako że Iga dopiero co zmieniła swój dotychczasowy rower na dwa kółka w rozmiarze 24" z przerzutkami i hamulcami tarczowymi pokusa opanowania ich obsługi była silniejsza niż niechęć do jazdy po trawie w ogródku. Najpierw z naszą pomocą, a potem już samodzielnie Iga opanowywała kolejne umiejętności w tym ruszanie, zatrzymywanie, zmianę przełożeń itd. Z czasem kilkanaście kółek wokół domowego placu zabaw stało się nieodzownym elementem każdego dnia. W tym czasie Olga przesiadła się na pierwszy rower z pedałami. Matko i córko, ileż ja kilometrów zrobiłam po trawie za nią na tym rowerze z badylem! Mówię wam, to jest jednak level hard w porównaniu z nauką jazdy po asfalcie. Myślę, że gdyby lockdown potrwał ze 2 tygodnie dłużej to naprawdę opanowałaby już w pełni jazdę samodzielnie. Jednak, gdy tylko pojawił się cień szansy by wynurzyć się zza ogrodzenia nauka została wstrzymana na rzecz jazdy na holu.
I tak rozpoczęły się nasze wycieczki po okolicy w konfiguracji: Iga samodzielnie, ja z Olgą na holu i od czasu do czasu Kuba. Pierwsze traski robiliśmy tylko po asfalcie, Iga nabierała wprawy do jazdy przy poboczu, dostosowywania przełożeń do profilu terenu, zatrzymywania i zawracania. Z czasem wkomponowywaliśmy w nasze przejazdy trochę szutrów by oswoić Igę z inną nawierzchnią. Z czasem pojawił się piach, który o dziwo pokonuje z wielką frajdą, kamienie i kałuże. Często trzeba użyć mocnej perswazji słownej by nie przecinała tych ostatnich przez sam środek. Widać zamiłowanie do błotka wyssała z mlekiem matki. Wiem, wiem skupiam się głównie na Idze, ale nie zapominajmy o Oldze. Ta na holu ma wieczną imprezę — jak jej się zachce to trochę popedałuje, jak już się znudzi to trochę powywija jakieś figury na siodełku, porozgląda się na boki i przede wszystkim strzela pytaniami o wszystko, co mijamy niczym karabin maszynowy. Najważniejsze jednak, że opanowała jedną podstawową umiejętność — nie hamować pedałami, podczas gdy mama walczy o przetrwanie pokonując akurat piaszczysty odcinek, na którym rower tańczy mi lambadę. 🙂
Wraz z urozmaicaniem trasy o nowe odcinki wzrastał oczywiście pokonywany przez dziewczynki dystans. Najpierw 10, potem 15, 20 i 25 km. Przy średniej prędkości około 11 km/h byłam naprawdę pełna podziwu dla obu dziewczyn, że wytrzymują tyle czasu na siodełkach. Tym bardziej byłam zaskoczona, gdy po powrocie do domu te przesiadały się na hulajnogi i długa na drogę przed domem.
Dziś jednak obie dziewczyny przeszły same siebie. Chcąc wynagrodzić Kubie fakt, że dla wspólnej przejażdżki z nami zrezygnował z niedzielnego wypadu z członkami Crazy Racing Team do Puszczy Kampinoskiej zaplanowałam dość długą trasę z przerwą w naszej ulubionej lokalnej restauracji “Rybarbar”. Szczerze nie spodziewałam się, że uda nam się pokonać całość i potrzebne będą ad hoc’owe modyfikacje. Jak się okazało, miałam się za kilka godzin mile zaskoczyć. Ruszyliśmy klasycznie już w stronę Starych i Nowych Faszczyc by następnie dojechać do Cegłowa i odbić na Zabłotnię malowniczo położoną polną drogą wiodącą wśród pól kukurydzy, której o tej porze roku jeszcze nieco brakuje do efektu z horroru “Dzieci kukurydzy”, ale i tak robi wrażenie. 😉 Oprócz tego ciągnące się w nieskończoność złote pola zbóż niczym z “Gladiatora”. Sorry, jakoś tak mnie wzięło na filmowe analogie. Potem obraliśmy już kurs na Grodzisk Mazowiecki i w końcu po około 2,5 h jazdy i 25 km dotarliśmy do naszego celu podróży, restauracji “Rybarbar” koło Opyp, którą już od kilku sezonów regularnie odwiedzamy w okresie wakacyjnym.
Widać, że restauracji lockdown na szczęście nie zaszkodził bowiem ta przechodziła dzisiaj prawdziwe oblężenie, a z kolei jedzonko tradycyjnie pierwsza liga prima sort. A że była to nasza pierwsza wizyta w “Rybarbarze” w tym sezonie to pewnie dlatego było nam pisane zostać nieco dłużej niż planowaliśmy. Olguśka zaliczyła bowiem nieplanowaną kąpiel w sadzawce i musieliśmy poczekać dwie godziny, aż jej koszulka i spodenki wysuszą się na lokalnym chojaku. Gdyby przyznawali rodzicom nagrody jak w kinematografii zdecydowanie pretendowalibyśmy właśnie teraz do “złotej maliny”. Ostatecznie wyruszyliśmy w drogę powrotną około godziny 17.30 w kierunku Grodziska Mazowieckiego by dalej przez Chrzanów i Żuków dotrzeć do Błonia. Cicha jak nigdy Olga zaczęła mnie niepokoić więc co jakiś czas sprawdzałam, czy mi tam przypadkiem nie przycina komara na siodełku. Szczęśliwie po 1,5 h jazdy dotarliśmy do domu, a licznik pokazał 42km! Moja 6,5-latka i 4-latka pokonały dystans maratonu. One pewnie jeszcze nie do końca zdają sobie z tego sprawę, ale dla mnie ich dzisiejszy wyczyn to naprawdę coś mega wielkiego.
Dla chętnych wrzucam mapkę naszego dzisiejszego dokonania do przeanalizowania. 🙂
Cały czas trudno mi uwierzyć, że dziewczyny pokonały taki dystans, podobnie jak w to, że od początku sezonu mają już na swoim koncie ponad 350 km i z tego co widzę dopiero się rozkręcają. I powiem Wam, jakoś przesadnie mnie to nie martwi. 😉