Środa jest na swój sposób wyjątkowa. Przez jednych zwana dniem loda, przez innych małym piątkiem. Z kolei dla całej rzeszy kobiet jest najlepszym dniem tygodnia z jednego prostego względu. Właśnie w nią, w okresie letnim, odbywa się cotygodniowa babska środa z Ministrą.
Zwykle moje szanse dotarcia na środową ustawkę są równe temu, że jeszcze kiedyś wejdę w swoją sukienkę ślubną. Jednak tej konkretnej babskiej środy po prostu nie mogłam przepuścić i stwierdziłam, że wpadnę od tak, jak gdyby nigdy nic dla niepoznaki. Dokładnie punkt 17:40 stawiłam się pod Bricomanem na Wilanowie. Z podobnego założenia wyszło jeszcze kilka innych dziewczyn, uznając, że będzie to idealna środa na inaugurację swojej rowerowej przygody na słynnych Gassach, no bo w jakim innym celu miałyby tam przyjechać. No dobra, tajemnicą poliszynela było, dlaczego akurat w tą, a nie inną środę stawiłyśmy się na miejscu zbiórki, ale fajnie było udawać, że to zwykły zbieg okoliczności. Oprócz nas pojawiły się oczywiście dziewczyny, które regularnie przyjeżdżają na środową ustawkę. W sumie uzbierała się nas piękna, kolorowa grupka ponad 30 dziewczyn. A po środku największego peletonu tego lata ona, Ministra Kolarstwa vel Ewa, totalnie niczego nieświadoma, nic a nic się nie domyślająca, zero, null, nada. No dobra może tak tylko tyci tyci troszeczkę. Ale i tak podobnie jak my twardo grała, że nie dziwi jej nasza obecność i nie spodziewa się niczego innego jak zwykłej, regularnej cotygodniowej przejażdżki.
W końcu wybiła godzina zero i ruszyłyśmy w stronę Gassów w grupach dziesięcioosobowych. Ja jechałam w drugiej grupie z Pati. Biorąc pod uwagę, że nie siedziałam chyba z miesiąc na szosie, jarałam się na tą ustawkę jak trawa latem. Entuzjazm nieco opadł, jak wyszłam na zmianę i okazało się, że nogi nie bardzo mają ochotę na współpracę z głową, która chciała jechać dużo szybciej, ale one stwierdziły, że przecież są wakacje i ani myślą się przemęczać. Machnęłam tylko ręką i uznałam, że nie będę z nimi dyskutować bo jeszcze ogłoszą mi tu jakiś strajk, a kamp w Bukowinie lada moment.
Z moich wewnętrznych dywagacji na temat strategii współpracy z kończynami dolnymi wyrwał mnie dopiero obrazek dziewczyn z pierwszego peletonu, zbierających się do kupy po kraksie. Zwolniłyśmy by ustalić, czy są całe i czy potrzebują pomocy. Na szczęście obyło się bez większych uszkodzeń w ludziach i sprzęcie i mogły kontynuować jazdę. Ruszyłyśmy w dalszą drogę by w końcu dotrzeć do tradycyjnego miejsca postoju, czyli kamienia w Cieciszewie. Tu już czekała druga grupka dziewczyn z tortem i z prezentami dla Ministry. Nie mogło też oczywiście zebraknąć Maćka vel Lemura. 😉 Zanim jednak dotarła Ministra z ostatnim peletonem spod Brico zdążyłyśmy jeszcze zagadać z dziewczynami, które brały udział w kraksie. Okazało się, że jakiś debil z małym siurkiem i zimnym łokciem w swoim 40-letnim BMW na gaz postanowił zepchnąć dziewczyny z drogi mijając je na gazetę. Mam nadzieję gnoju, że do końca życia będziesz tylko jadł przeterminowany paprykarz szczeciński! Najważniejsze jednak, że dziewczyny dotarły na miejsce zbiórki cało i zdrowo.
W końcu dojechała też ostatnia grupa z Ministrą na czele. A jak wiadomo Ministra to nie byle jaka aktorka jest, więc doskonale odegrała rolę totalnego zaskoczenia, że widzi nas tam wszystkie, a w dodatku inne dziewczyny, które wcale spod Brico nie ruszały. I choć pewnie coś tam jednak trochę przeczuwała to wzrusz był szczery i nieudawany. Było świętowane szampanem free alco, było śpiewane sto lat i było szamane na słodko. Tort pierwsza liga, nadal wywołuje ślinotok na samo wspomnienie. Nic dziwnego, że co poniektórych tak poniosło, że ich kawałki zniknęły jeszcze przed błyskiem fleszy i potem musiałam je dorysowywać na storiskach na Insta, co nie Pati? 😉 A apropo fleszy to na urodzinowo-rowerowej imprezie w Cieciszewie nie mogło zabraknąć Patmic, która od dłuższego czasu dokumentuje poczynania dziewczyn ministry w różnych okolicznościach przyrody. Z kolei o ujęcia z powietrza zadbała Aneta, nasz doświadczony pilot oblatywacz, która na ustawkę zabrała drona. Ten wprawdzie na chwilę zerwał się ze smyczy, ale później słuchał się właścicielki i pięknie obfocił całe wydarzenie.
W końcu przyszedł czas by ruszyć w drogę powrotną. Nie zdążyłyśmy jeszcze dobrze się rozgrzać, a już na zjeździe w Słomczynie ręce szybko wędrowały na klamki hamulcowe by zjechać na pobocze. Wszystko z powodu gościa leżącego na ulicy z pocharatanymi plecami i przetrąconym rowerem, który dopiero co nas mijał. Po szybkich oględzinach wiadomo było, że do wypadku w bliżej nieokreślony sposób przyłożył rękę kierowca granatowego Volkswagena wyjeżdżający z podporządkowanej. Niewiele myśląc pomogłyśmy koledze pozbierać siebie i sprzęt z drogi i wezwałyśmy karetkę i policję. Po przyjeździe służb, gdy sytuacja była z grubego opanowana zaczęłyśmy wracać do domu. I chyba natura postanowiła nam wynagrodzić te wszystkie słabsze historie tego dnia bo widoki na powrocie miałyśmy petarda. Z jednej strony zachód słońca, z drugiej wschodzący grande mader faker big księżyc w pełni. I to ten ostatni został obwiniony za całe zuooo tego dnia włącznie z tymczasowym przejęciem kontroli nad dronem. 😉
Powiem wam, człowiek raz do roku się wybierze na babską środę z Ministrą, a tu tyle wydarzeń i emocji, że można by dobry triller z tego nakręcić. Muszę chyba rozważyć częstsze wizyty, bo jak widać materiał na artykuł na bloga sam się pisze. A póki co trzymajcie kciuki, żeby moje nogi jednak okazały łaskę i chciały współpracować w przyszłym tygodniu na kampie, z którego na bank również wpadnie relacja.