Nie wiem jak wy, ale ja lubię wierzyć w Świętego Mikołaja, a w szczególności jak przynosi takie zacne prezenty. 😉 Wiem wiem, już dawno po Świętach, ale nam właśnie przed tygodniem udało się zrealizować zeszłoroczny prezent w postaci voucheru na weekend we dwoje w SPA Manor House w Chlewiskach. A że każdy ma swoją wersję SPA, to nie będzie tu za dużo o misach tybetańskich, czy innych gorących kamieniach. W moim przypadku skrót ten najczęściej oznacza "Szybką Przejażdżkę (Scottem) Addictem". Jako że proces przekonywania mężona do szosy się przedłuża, to tym razem padło akurat na Scale'a, znaczy się poszliśmy w opcję bardziej offroadową. Ale po kolei.
Słowo o hotelu i okolicznych szlakach rowerowych
Skoro już wspomniałam naszą bazę wypadową to warto jej poświęcić chwilę uwagi. Hotel mieści się w dwóch budynkach - dawnym Pałacu Odrowążych z historią sięgającą 1135 roku oraz w Stajni Platera z 1886 roku. Kompleks położony jest w zabytkowym parku pełnym ciekawych zakątków i ścieżek do spacerowania. Więcej na temat historii tego miejsca można wyczytać na stronie hotelu. Natomiast jedna, podstawowa rzecz, która rzuciła mi się w opisie jeszcze przed przyjazdem, to fakt, że nie akceptuje on dzieci. Zwykle spotykałam się z tym, że hotel nie akceptuje płatności kartą Maestro, czy psów, ale że dzieci? Niemniej mój wewnętrzny matczyny instynkt zaczął już po chwili wykonywać salta w stanie totalnej euforii. W końcu powiedzmy to sobie otwarcie: bombelki są trochę jak bąki - człowiek jest w stanie znieść tylko swoje i to też z wyjątkami. Wizja dwóch dni z dala od zdartej płyty, która zawsze zacina się na słowie "Mamo!?" oraz jazgotu innych małych mordek w basenie, na stołówce i korytarzach hotelowych brzmiała jak z bajki.
SPA Manor House - 2 marca 2024
Wrażenia z tras rowerowych
W końcu nadszedł upragniony weekend. I powiem wam, że już po pierwszych godzinach w hotelu poczułam się niczym Steve Jobs. Otóż właśnie w tej chwili moja wizja niczym niezmąconego spokoju z macierzyństwem w trybie offline stawała się rzeczywistością. Wprawdzie już za dwa dni miałam znów "nawiązać połączenie z siecią", ale na razie o tym nie myślałam. Ktoś tam na górze chyba też postanowił się nad nami zlitować, bo pogodę zaserwował nam całkiem przyzwoitą, jak na koniec lutego - 12-14 stopni i trochę słońca. Nie było opcji tego nie wykorzystać.
Plan gry na pierwszy dzień zakładał przejażdżkę zielonym szlakiem przez Hutę w stronę Skarżyska-Kamiennej i powrót przez Szydłowiec. I tak po szybkim śniadanku i ogarnięciu przygotowań rowerowych, ruszyliśmy na trasę. Niestety upał przesadnie nam nie doskwierał, a wmordęwind serwował dodatkowo trochę zimna. Na szczęście dość szybko dotarliśmy do, wprawdzie w słabym stanie technicznym, ale za to przepięknie położonej, ścieżki asfaltowej w środku lasu w okolicach Huciska. Dodatkowo biegnący wzdłuż ścieżki strumyk wzmacniał wrażenia audiowizualne. Generalnie przejażdżka tym fragmentem, to uczta dla ciała i ducha. Nie obyło się bez szybkiej sesji zdjęciowej.
Niestety na szutrach i singlach nie było już tak pięknie, bo te przypominały bardziej bagna gotowe wciągać zbłąkanych wędrowców. A że nie chcieliśmy zadzierać z chłopakami z Jacoobcycles, którzy dopiero co przeserwisowali i umyli nam rowery, to postanowiliśmy nieco zmodyfikować oryginalną trasę i wracać drogą serwisową wzdłuż ekspresówki. Przy okazji znaleźliśmy miejsce ze scenopisu, o którym jakże płomienną konwersację toczą Cezary Pazura i Marek Kondrat w "Nic śmiesznego" i którą starałam się uchwycić na pierwszym z poniższych zdjęć. Kto pamięta? 😉
W końcu dotarliśmy do Szydłowca, który przywołał wspomnienia z czasów, gdy byliśmy jeszcze piękni i młodzi (i też trochę szybcy i wściekli) i startowaliśmy w maratonach rowerowych, w tym także w Szydłowcu właśnie. Przy okazji wizyty w mieście, wpadliśmy na chwilę kontemplacji do zamku rodu Szydłowieckich z XV wieku. A stąd już właściwie ostatnia prosta do hotelu, w którym zameldowaliśmy się z 40 km na liczniku. Tego dnia kontynuowaliśmy nasze "zabiegi" SPA już w dedykowanych do tego miejscach, czyli w sali masażu i w rzymskich łaźniach na terenie hotelu, tym samym czyniąc przygotowania regeneracyjne do kolejnego dnia.
Szydłowiec - 2 marca 2024
Wymasowani i wygrzani postanowiliśmy kontynuować nasz aktywny weekend w siodle. Tym razem ruszyliśmy na północ w stronę Sulistrowic. Bardzo przyjemny asfaltowy odcinek doprowadził nas do pierwszej atrakcji tego dnia, w postaci przeprawy przez strumień. A że weekend SPA zobowiązuje, no to poszłam, jak dzik w żołędzie. No dobra, bardziej, jak mały warchlak, bo jednak jeszcze trochę za zimno, by telepać się przez kolejne 50 km w mokrych łachach i butach. No więc dostojnym krokiem, przetoczyłam się przez strumień, dzięki czemu chociaż słitfocie wyszły ostre. Po przejechaniu około 10 kilometrów asfaltem, wpadliśmy na bardzo przyjemny szuterek w okolicach Korzyc. Gdzie człowiek nie spojrzał, rozpościrały się tylko pola i lasy, a w takich okolicznościach przyrody pedałuje się wybornie. Niestety nasze ochy i achy przerodziły się wkrótce w jęki bólu i cierpienia, spowodowane przeokrutnym wmordęwindem. Bo trzeba dodać, że milusio się jeździ wśród pól i łąk, ale pod jednym warunkiem - że nie piździ, jak w kieleckim. A że akurat stąd do Kielc już stosunkowo blisko, to niestety wiatrów ci tutaj dostatek.
W końcu dotarliśmy do Łazisk, a dalej do Orońska kierując się w stronę Jastrzębia. Zmiana kierunku jazdy ze wschodu na południe okazała się zbawienna i wreszcie mogliśmy odpocząć od ciągłej walki o każdy kilometr. Tutaj też postanowiliśmy sobie zrobić przerwę na szybki popas i przy okazji ustrzelić zdjęcie z czerwoną chałupką w tle, jakoś tak urzekła mnie swoim kolorem. Dalsza droga to już właściwie powtórka z dnia poprzedniego. Po raz kolejny zrobiliśmy sobie przystanek na zamku w Szydłowcu, tym razem jednak uwieczniając go na zdjęciach z nieco dalszej perspektywy. Po drodze zrobiliśmy też zdjęcie przy pięknym muralu upamiętniającym historię Fabryki Bryczek i Karoserii Braci Węgrzeckich na ulicy Kilińskiego. W hotelu zameldowaliśmy się po 3 h jazdy z 60 km na liczniku.
Jastrząb i Szydłowiec - 3 marca 2024
Podsumowanie
W efekcie 100 km w trakcie wyjazdu siadło jak złoto. Niestety cały weekend przeleciał nam niczym woda w spłuczce po zwolnieniu pływaka i to w dodatku tym mniejszym przyciskiem i trzeba było wrócić do rzeczywistości. Ale powiem wam szczerze, dwa dni w zupełności wystarczyły, by złapać trochę pozytywnej energii i naładować baterie na kolejne miesiące. No i przede wszystkim stęskniłam się za moimi dwoma gwiazdami. A te, widząc nas uśmiechniętych od ucha do ucha, czekają już niecierpliwie na nieco cieplejsze dni, by rozpocząć z nami kolejny familijny sezon rowerowy. I taką postawę to ja szanuję i cieszę się, że kolarski bakcyl, zaszczepiony w nich przed kilkoma laty, wcale nie potrzebuje dawki przypominającej.