Nigdy nie jest za późno by powspominać miniony weekend. A szczególnie, że jest co. W końcu wbrew początkowym prognozom pogoda przy niedzieli pokazała swoje łaskawe oblicze i udało się nawet przekręcić parę razy korbą.
Tego właśnie dnia ustawiłam się na lansik na Gassach w towarzystwie Pati, Dżastin i Maćka. Jako że była to dość spontaniczna, a nie żadna zorganizowana akcja to do ostatnich minut następowały zawirowania w kontekście czasu i miejsca startu. Na szczęście w końcu udało nam się zebrać, niemniej dało się wyczuć, że atmosfera jest napięta jak plandeka na Żuku i nie będzie miękkiej gry.
Na pierwszą i jedyną zmianę tego dnia wyszła Pati. No dobra, żartuję, od czasu do czasu, ktoś tam delikatnie wysunął się na front niemniej powiem wam, ta kobieta nie ma za grosz Boga w sercu. Człowiek po urlopie, jeszcze myślami wyleguje się leniwie na plaży, licząc na tempo spacerowe, a tu na wejście idzie tempo 30+. 30+ to ja już jestem od dawna i takie liczby na liczniku to co najwyżej na ostrych zjazdach. No nic, zacisnęłam zęby upewniając się by nie nałapać powoli wynurzających się ze śpiulkolotu komarów i walczyłam by utrzymać koło. Początkowo myślałam, że może tempo narzucone przez Pati wynika z jej stanu duchowego czyli tzw. połączenia kurwicy z wścieklizną. Och, jakże to dobrze znany mi stan, jak dopada Cię życie. I tak, wtedy to się jeździ jak na paliwie rakietowym. Ale Pati rozwiała nasze wszelkie wątpliwości w Cieciszewie, gdzie powiedziała, że ona po prostu jest głodna.
„Stara, to czemu Ty od razu nie mówisz! No to dawaj, jedziemy na ciastki do Góry Kawiarni”
A ona na to, że jest głodna kilometrów. Co nie zmienia faktu, że ciastki też się należą. I właśnie taki kierunek obraliśmy w dalszej części naszej przejażdżki.
Po intensywnej jeździe i krótkiej wspinaczce na Lipkowskiej dojechaliśmy na miejsce. Była to moja pierwsza wizyta po przeprowadzce Góry Kawiarni i muszę przyznać, że nowa miejscówka robi wrażenie. Nie obyło się bez słitfoci oczywiście. No i jeszcze jedno. Będąc tutaj nie sposób nie spotkać znajomego. Tym razem nie mogło być inaczej. Tym razem wpadłyśmy na Magdę, która poleciła mi brownie i postanowiłam skorzystać z jej rekomendacji. Ciastki tradycyjnie pierwsza klasa, a z piwkiem free of alco to już w ogóle.
Cieciszew i Góra Kalwaria - 24 kwietnia 2022
No dobra, ale nie zebraliśmy się tu dla przyjemności. Czas naglił, bo niektórzy mieli jeszcze inne plany tego dnia. A że pogoda zaskoczyła meteorologów, jak zima drogowców i żaden deszcz nie planował spaść o 17.00, to postanowiliśmy to wykorzystać. Zbieraliśmy kolejne kilometry robiąc rundy w okolicy Gassów by ostatecznie udać się w kierunku miejsca zbiórki koło Bricomana.
No i oczywiście w trakcie drogi powrotnej, zaczął miotać mną szatan. Nie da się ukryć, że dupsko spuchło mi już 5 razy tego dnia, a 2 tygodnie rozłąki z siodełkiem wpłynęły negatywnie na poziom sympatii jednego do drugiego. Mimo to nie chciało mi się jeszcze kończyć jazdy. W końcu nie będę Gran Fondo na Stravie kręcić na chomiku, jak tu taki warun. W efekcie zaczęłam męczyć bułę Dżastin, by już dokręciła ze mną te 20 km do setki. Dżastin ochoczo się zgodziła. Od razu pomyślałam, że coś za łatwo poszło. I wtedy padło znane i nie lubiane „ale”, a za nim potok słów, który wdarł się ostrym strumieniem w mój mózg, mało Maćkowi w koło nie wjechałam. I chyba właśnie ten strumień wprowadził moje neurony i dendryty w „slow motion” bo bez pardonu odpowiedziałam, że OK, jasne. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że właśnie obiecałam, że wezmę udział w tegorocznej edycji Tatra Road Race. Całe szczęście, że resztek rozumu starczyło mi zadeklarować start na dystansie Hard, a nie Hell. Wystarczy, że Hell to miałam po powrocie w domu, że na kolejny weekend zniknę z domu i zostawię mężona z naszymi małymi diablicami. 😉
I na zakończenie słowo na niedzielę. Nigdy nie wchodźcie w jakieś umowy, czy zakłady na haju rowerowym. Niedotlenienie mózgu nie sprzyja racjonalnemu oglądowi sytuacji. Mi nie pozostaje nic innego jak zacząć trenować do Tatry, a wam życzę udanych jazd tej wiosny.