Budząc się wczoraj rano nawet nie przypuszczałam, że ostatecznie będzie to tak zacny dzień. A jednak, okazuje się, że czasem nawet pochmurna i wietrzna niedziela może być fajna, mimo, że jej obecność oznacza zwykle nieuchronnie zbliżający się poniedziałek. Na szczęście wiele osób sprawiło, że udało mi się o tym totalnie zapomnieć...
Niedzielna setka - akt pierwszy
Wreszcie pogoda okazała się na tyle przyzwoita by zrobić porządniejszą traskę na szosie. No dobra, umówmy się, że daleko jej jeszcze ideału. Jednak 9 stopni i brak opadów musiały na ten moment wystarczyć. W związku z tym Pati i Asia zaplanowały moją inicjację i chrzest bojowy na szosowym klasyku czyli trasie z warszawskiego Wilanowa na Gassy i do Góry Kalwarii.
Lekko po 11.00 ruszyłyśmy w zaplanowanym kierunku. Przez pierwsze kilka kilometrów otrzymałam od dziewczyn szybkie przeszkolenie z trzymania kierownicy (jak się okazuje w szosie nie jest to tak oczywiste jak w eMTeBie) oraz komunikacji podczas jazdy w grupie. Pati jadąca z przodu sygnalizowała nam wszystkie manewry i przeszkody na drodze. Robiła to z taką gracją, że przez moment miałam wrażenie, iż znajduję się na pokładzie Qatar Airlines obserwując wytrawną stewardessę dającą przeszkolenie z wyjść ewakuacyjnych. Z czasem zaczęło mi się jej jednak robić szkoda widząc, że to raczej Mission Impossible by nadążyć z informowaniem o wszystkich dziurach i studzienkach w drodze. No dobra, może trochę przesadzam, ale momentami faktycznie wyglądało to imponująco, a ręce chodziły jej na wszystkie strony, zupełnie jak w piosence Y.M.C.A. 😉 Tradycyjnie już po pierwszych kilku skrętach kompletnie nie wiedziałam, gdzie jesteśmy, ale w sumie bardzo mi to nie przeszkadzało, miałam wymówkę by nie jechać na czubie. A że tego dnia był naprawdę solidny "wmordewind" to uznałam, że lepiej się zza pleców Aśki i Pati nie wychylać. 😉
Po dojeździe do Góry Kalwarii zaliczyłam z dziewczynami kolejny klasyk, czyli przerwę na kawkę i ciacho w Górze Kawiarnii, kultowym miejscu wśród szosowców w tych stronach. Oczywistą oczywistością było też zrobienie zdjęcia na tle epickiego już murala ze świętej pamięci Ryszardem Szurkowskim. Pomyślałam sobie wtedy, że chyba nie mogłam lepiej rozpocząć mojej przygody z kolarstwem szosowym, jak od trasy wiodącej pod mural upamiętniający tak wybitną postać polskiego kolarstwa szosowego właśnie.
Po chwili przerwy na ciacho i złapanie oddechu pełne optymizmu ruszyłyśmy w drogę powrotną. Po pierwsze czekał nas teraz fajny zjazd, który w tamtą stronę był całkiem zacnym podjazdem, a po drugie teraz będzie z wiatrem. Przynajmniej tak nam się zdawało... do czasu. Gdy tylko wyjechałyśmy z zabudowań dopadł nas taki halny, że klękajcie narody. Do tej pory się zastanawiam, jak u diabła można w obie strony mieć pod wiatr. Jak widać na Gassach wszystko jest możliwe. 😉 W końcu po 65km na liczniku udało się dotrzeć na miejsce zbiórki w Wilanowie. Ale, że dzień był jeszcze młody, a zza chmur zdecydowało się jednak wyjrzeć słońce postanowiłyśmy z Pati "odprowadzić" Asię, a same ruszyłyśmy dołożyć jeszcze kilka kilometrów i klasyków do dzisiejszej przejażdżki, w tym przejazd bulwarami wiślanymi i zdjęcie z warszawską syrenką. Ostatecznie po powrocie na Wilanów licznik wskazał satysfakcjonujące 87km. A dzisiejsza traska prezentowała się tak.
Niedzielna setka - akt drugi
Kto by przypuszczał, że jeszcze tego dnia ponownie odpalę Stravę. Po powrocie do domu, gdy jeszcze dobrze nie zdążyłam wysiąść z auta dopadły mnie moje dzieci przekrzykując się wzajemnie.
Mamo, mamo! Chciałyśmy iść na rower, ale tata coś robi w garażu i mówi, że jest zajęty. Prosimy, pójdziesz z nami?
I te oczy kota ze Shreka, tyle że w podwójnym wydaniu. No powiedzcie, jak ja mogłam im odmówić. Z resztą takie słowa to naprawdę miód na moje kolarskie serce. Nie wiele myśląc zmieniłam moją kochaną szosunię na starego, ale poczciwego Kuby eMTeBa, do którego przyczepiony jest Olgi rower na holu i ruszyłyśmy we trzy na naszą "tajną rundkę" posługując się nomenklaturą moich córek. W trakcie jazdy dowiedziałam się też, co było głównym powodem tej wycieczki. A była nią moi drodzy...dzika świnia, którą spotkałyśmy dzień wcześniej na jednym z mijanych pól i która wzbudziła wiele entuzjazmu u moich dwóch gwiazd. No i trzeba było dziś sprawdzić czy świnia ma się dobrze, czy jest najedzona, nadal samotna i czy ma gdzie spać. Po stwierdzeniu, że wszystko u niej w najlepszym porządku mogłyśmy spokojnie zakończyć naszą 13 kilometrową pętlę tuż przed zachodem słońca.
I tym sposobem, najpierw dzięki Pati i Asi, a potem dzięki moim córom zakończyłam wczorajszy dzień z kolejną piękną 100 przejechanych kilometrów. Nie wiem czemu, ale zawsze trzycyfrowy dystans sprawia mi wiele satysfakcji, nawet jeśli uzbierany w kilku kawałkach. I szczerze mam nadzieję, że to tylko preludium do rozpoczynającego się właśnie sezonu.
Bardzo miło czyta się te teksty. A te dwie gwiazdy widać że stają się fankami roweru.