Długie weekendy sprzyjają ambitnym planom rowerowym. Szczególnie, gdy człowiek uświadamia sobie że prawie od miesiąca nie siedział na rowerze. Wtedy to go korci, żeby odwalić coś grubego. No bo przecie nie można tak normalnie, lokalnie. Tylko trzeba z szosą pchać się w góry od razu. 😉 No to pojechałam. I wróciłam. Mało tego, że wróciłam to całkiem ciekawą mądrość życiową ze sobą przywiozłam. Uwaga, będzie patetycznie ale co tam. Otóż po minionym weekendzie doszłam do wniosku, że:
"Czasem trzeba się poddać aby ostatecznie wygrać"
Jak wam się ta złota myśl podoba to cytujcie, ile wlezie. Jeśli z kolei ktoś już to wymyślił przede mną to sorry. Jakby co, to oczywiście z miłą chęcią odkupię prawa autorskie od właściciela tej jakże celnej uwagi. No dobra, ale do brzegu.
W miniony weekend udałam się wraz z moimi rowerowymi kompankami w osobach Edyty i Asi do Huty Szklanej na podbój lokalnych szos obfitujących we wszelkiego rodzaju podjazdy, od jasno żółtych po ciemno bordowe według garminowskiej nomenklatury. Założenie było proste - dwa dni i dwie traski do zrobienia, obie po około 130km i grubo ponad 1000m przewyższeń każda. Motywacja tym większa, że 3 czerwca przypadał Światowy Dzień Roweru, więc wypadało odpowiednio go uczcić. Co z tego, że łydka już dawno przestała być kolarska bo ostatnio jak to się mówi życie mnie dopadło i rower wypadł chwilowo z grafiku. No ale ja nie przejadę takich dwóch trasek dzień po dniu? No to potrzymajcie mi piwo... 😉
Na trasę pierwszej pętli wyruszyłyśmy ok. 10.30 i na początek wjechałyśmy po sąsiedzku na Święty Krzyż. Bez rozgrzewki lekko nie było, ale kto powiedział, że tu w ogóle będzie lekko. Kilka słitfoci na górze i już leciałyśmy dalej. Gdy na zjeździe okazało się, że moje hamulce biorą jak ryby na śrut, czyli generalnie wcale, a rower sam decydował o prędkości przelotowej w dół to pomyślałam, że czeka mnie naprawdę emocjonująca jazda. Podczas gdy ja walczyłam z klamkami wciskając je na maksa i totalnie wstrzymując się od pedałowania, by móc ostatecznie wyhamować rower przed dziewczynami, na dole toczyły się równie emocjonujące wydarzenia. Edyta wpadła bowiem w poślizg na wirażu, z którego ku wielkiemu zdziwieniu Asi wyszła bez szwanku zaprzeczając wszelkim istniejącym prawom fizyki. Po wstępniaku do zawału serca Asia ostatecznie oświadczyła, że wszystkie trzy mamy totalny zakaz "zapierniczania na zjazdach", co niniejszym zgodnie później czyniłyśmy.
W końcu dotarłyśmy do Świętej Katarzyny by stamtąd ruszyć w stronę Bodzentyna przez Ciekoty i Klonów. Po drodze zrobiłyśmy szybką przerwę na popas regeneracyjny, a przy okazji strzeliłyśmy kilka fotek bo faktycznie zarówno pogoda jak i widoki mocno nas tego dnia rozpieszczały. W końcu dojechałyśmy do wspomnianego już Bodzentyna by zrobić sobie małą nagrodę w postaci lodów za pierwsze pokonane 50km. I wszystko byłoby pięknie gdyby kolorki na Asi Garminie pozostały w tonacji żółto-pomarańczowej. Niestety te jak na złość coraz częściej uderzały w mocną czerwień. W praktyce oznaczało to tylko jedno, ruch łańcucha na zębatkach ustawał dość szybko, zdecydowanie za szybko. Cisnę tę manetkę, ile wlezie bo nie wierzę, że już game over i wyżej się tego cholernego łańcucha nie da wrzucić. No jak pragnę zdrowia, nie dało się wymyślić takie kasety powiedzmy 20-rzędowej? Co ona by komu szkodziła, a teraz byłaby jak znalazł. 😉 Nie było innej opcji jak rzeźbić z tego, co miałyśmy. Czułam, że powoli moje duracelle w nogach się kończą, na szczęście dotarłyśmy do Zalewu Brodzkiego, przy którym zaplanowałyśmy kolejny postój na chwilę regeneracji.
Niestety nie było zmiłuj, do przejechania zostało jeszcze 40km, a że zmęczenie coraz bardziej dokuczało to chciałyśmy się z tym uporać jak najszybciej. Po drodze zbałamucił nas jednak rzepak. Ten to wie, jak podejść kolarza, każdy jeden w końcu w nim kończy. Z nami nie było inaczej i obowiązkowo krótka sesyjka musiała być. Do naszej bazy wypadowej wciąż pozostawało 30km i szczerze mówiąc powoli miałam już serdecznie dość. Oprócz totalnego zmęczenia doszło jeszcze drętwienie stóp. Sukcesywnie więc luzowałam zapięcie boa w butach, w których nogi powoli zaczynały mi latać niczym kule totolotka w maszynie losującej po zwolnieniu blokady. Jakież było moje szczęście, gdy wiedziałam już, że został nam ostatni odcinek do mety. Kojarzyłam go z przyjazdu autem do naszego miejsca noclegowego. Pomyślałam, że to już prawie koniec. Szkoda, że tradycyjnie już "prawie" robi dużą różnicę. Moje "prawie" w tamtej chwili miało długość 5,5 km i jarzyło się czerwono-bordowym kolorem! Ile to człowiek ma czasu na myślenie w tej sytuacji. Myśli od "Matko! Za jakie grzechy sobie na to zasłużyłam?" przez "Zaraz pieprznę ten rower w pole!" po "Jak dojadę to pierwszą zabić Edzię czy Asię, że namówiły mnie na ten wyjazd?". Ostatecznie dotarłam na górę i porzuciłam myśl o pozbawianiu życia dziewczyn, za to powrócił wcześniejszy entuzjazm uwidoczniony w postaci banana na twarzy, który jeszcze bardziej się uwydatnił po przyjęciu obiadu. Na trasie zeszłam praktycznie dwa razy. Nie z roweru, z tego schodziłam wiele razy, tylko mentalnie i fizycznie zeszłam, tak na amen, kaput, finito. I powiem Wam dziwne to bo finalnie byłam przeszczęśliwa. Człowiek to naprawdę jednak dziwne stworzenie. Jedzie na drugi koniec Polski, płaci za nocleg, utyra się jak dziki osioł, a na koniec się jeszcze z tego cieszy. Nie wiem czy to już czas na jakąś wizytę, ale na razie jeszcze daję sobie szanse na samoistne wyzdrowienie. 🙂
Mimo rozpierającej mnie dumy, drugi dzień jazdy oddałam walkowerem. A właściwie nie, po prostu przekazałam pałeczkę jak w sztafecie Pati, która dojechała do nas w czwartek wieczorem, by pokonać drugą, zaplanowaną pętlę z dziewczynami. Do domu wracałam usatysfakcjonowana i pełna przemyśleń. Po pierwsze wiem, że jazda na szosie w górach to zupełnie inna para kaloszy... tfu... spdów niż po płaskim Mazowszu, trochę pokory na pewno mile widziane. Po drugie cieszyłam się, że odpuściłam. Parafrazując Grzegorza Markowskiego z zespołu Perfect:
"Trzeba wiedzieć kiedy z roweru zsiąść niepokonanym..."
Czułam, że wracam do domu wygrana głównie z jednego powodu. Teraz wiem, jaką korbę można złapać jeżdżąc na szosie w górach. Może to banał, ale mi się podoba. No co ja poradzę, wypuścić taką z domu z rowerem to na bank coś nawywija. Ten typ tak ma. I wiem, że niebawem przyjdzie czas na kolejne wybryki w moim wykonaniu w górach.