Ten tekst może być nieco trudny w odbiorze dla tych, którzy nie mieli styczności z kręceniem na trenażerze. Nie mogłam jednak przejść obojętnie nad tym, co mi się ostatnio przytrafiło podczas jazdy na Zwift, czyli apce stworzonej dla miłośników „wytopu”.
Zaczęło się niewinnie. Wrzuciłam sobie kolejną traskę w świecie New York w ramach zdobywania odznak za przejechane rundy. Zwift zadbał bowiem o urozmaicenie standardowych jazd o elementy grywalizacji i wynagradza uczestników za różne osiągnięcia. Do tej pory jednak myślałam, że przyznaje je za ciężką jazdę, a nie na „piękne oczy”. 😉
Po zaliczeniu zaplanowanej rundy postanowiłam jeszcze chwilę zagrzać miejsca w wirtualnych realiach Nowego Jorku. Podczas jednego z podjazdów i przejechaniu przez bramkę rozpoczynającą odcinek Central Park Loop stało się coś niezwykłego. Zwift zaczął po kolei przyznawać mi kolejne odznaki za wykręcone Watty począwszy od 600, a skończywszy na 1200 (1,22 Gigawatts). Normalnie cuda Panie! Byłam w tak ciężkim szoku, że udało mi się uwiecznić na zdjęciu tylko ostatnią odznakę. Dodam tylko, że choćbym wpięła w trenażer E-bike’a włączonego na tryb max i jechała w trupa uciekając przed lawą z „watopijskiego” wulkanu grillującą mi 4 litery to nie ma opcji bym wykręciła taką moc. No „F” way! To po prostu nie moja liga. Do tej pory cieszyłam się z moich 500 watów wykręconych niedawno na jednym ze sprintów i naprawdę ten achievement w zupełności połechtał moje awatarowe ego.
Teraz pozostaje rozkmina, czym sobie zasłużyłam na takie wyróżnienie. Może to jeszcze Black Friday’owa promocja, a może już prezent awansem na nadchodzące Święta. A może po prostu chłopaki z Zwifta uznali, że te moje osiągi to trochę żal.pl i się nade mną zlitowali. 😉 Niemniej miło z ich strony. Motywacja do jazdy +50 (żarcik), a że do końca roku jeszcze miesiąc no to nie pozostaje nic innego jak „Ride On”.