Długo zastanawiałam się od czego zacząć. Jak rozprawić się z tematem godzenia dwóch odległych światów czyli macierzyństwa i pasji. Z tematem trudnym, a zarazem delikatnym, tematem, który już na samym wstępie wywołuje często skrajne emocje, przepychanki na argumenty za „No jasne, że się da! i „Zapomnij, bez szans!” i w którym mi osobiście przyjdzie zrobić porządny rachunek sumienia jako mamy dwójki małych diablic. Ostatecznie doszłam do wniosku, że chyba najprościej będzie zacząć od początku. 🙂
Od lat funkcjonuje przekonanie, że macierzyństwo to cud, błogosławieństwo, szczęście i radość w najczystszej postaci. I choć wszyscy rodzice wiedzą, że to tylko pół prawdy to jakoś wciąż czujemy, że nie wypada mówić o tym publicznie. No bo jak! Na szczęście myślenie to powoli się zmienia, a przedstawianie macierzyństwa w pełnym świetle przestaje być tematem tabu. Niedawno natrafiłam na fantastyczny opis macierzyństwa z książki “Macierzyństwo Non Fiction. Relacja z przewrotu domowego” autorstwa Joanny Woźniczko-Czeczot:
“No bo to jest trochę jak z wodą. Skaczemy do jeziora, a ona wściekle zimna. Więc ci na brzegu wahają się skoczyć, czy nie skoczyć. My wiemy, że przemrozi im tyłki, ale machamy z wody i krzyczymy: dawaj, ciepła, jest ciepła!”
Ostatecznie ja też zdecydowałam się na kąpiel w jeziorze. Wciąż zastanawiam się jak to możliwe, że wskoczyłam do niego dwukrotnie wiedząc jak marźnie w nim dupa, ale nie będę tego tutaj roztrząsać. 😉 Pierwsza reakcja na wieść, że nasza rodzina się powiększy to oczywiście szczęście. Z fazy totalnej euforii płynnie przeszłam w fazę lęku, czy wszystko będzie w porządku, czy dziecko urodzi się zdrowe by w końcu przejść do fazy rozmyślań, jak teraz będzie wyglądać nasze życie i mimo usilnych starań nie widziałam w nim za wiele czasu na rower. Wiedziałam, że w tym momencie kończy się dla mnie świetnie rozpoczęty sezon maratonów MTB, w zapomnienie idą nasze regularne wypady do Lasu Kabackiego na warszawskim Ursynowie, a swojego Scotta będę musiała zamienić na dwuślad niby wciąż z hamulcem ręcznym, ale bez siodełka i korby. I niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto choć przez moment nie myślał o tym, jakie ograniczenia niesie ze sobą macierzyństwo.
Podobnie było już, gdy na świecie pojawiła się najpierw nasza starsza, a potem młodsza córka. Pierwszy uśmiech, kroczek, pierwsze słowo – wszystkie te wyjątkowe chwile sprawiają, że człowiek naprawdę postrzega macierzyństwo jako istny cud. Bo tak jest, macierzyństwo jest cudem i nie ma co temu zaprzeczać, ale świat się na nim nie kończy. Pewnie dlatego z czasem zaczęło mi brakować chwili, w której mogłabym zrobić coś tylko dla siebie, wyjść na krótką przejażdżkę i choć przez moment przestać się czuć jak na planie filmu “Dzień Świstaka” Harolda Ramisa. 🙂 Z pomocą przyszedł mój mąż, któremu również zależało na tym, bym do reszty nie zwariowała. Często sam oferował, że zajmie się dziećmi i żebym poszła się przejechać. Podczas pierwszego wyjścia zrozumiałam jak cholernie mi tego brakowało i jak bardzo tego potrzebuję. Wkrótce krótkie przejażdżki stały się stałym elementem w moim kalendarzu. Co więcej po roku od narodzin naszej pierwszej córki przy ogromnym wsparciu Kuby i naszych rodziców udało mi się nawet zrobić generalkę w Legia MTB maraton. W końcu zdecydowałam się również na zakup trenażera by móc kręcić bez wychodzenia z domu, przy okazji dostarczając mojej młodszej córce kojących dźwięków podczas drzemek. 🙂 Proste, ale jakże prawdziwe hasło „Dobra matka to szczęśliwa matka” nie raz pomogło zagłuszyć wyrzuty sumienia, gdy wyszłam na rower zamiast pobawić się z dziewczynkami. Z czasem zaczęliśmy też jeździć całą rodziną. Przerabialiśmy różne warianty m.in. przyczepki, foteliki, hole, rowerki biegowe byle tylko spędzić trochę czasu na rowerze i zaszczepić bakcyla do jazdy u dzieci.
Wiedziałam, że kontynuowanie mojej rowerowej pasji po narodzinach dzieci nie będzie łatwe. Wiedziałam też, że nigdy z niej nie zrezygnuję i że nie chcę za parę lat winić moich córek, że odebrały mi możliwość jej kontynuacji. Dlatego sama starałam się tak zorganizować życie by pogodzić jedno z drugim. Przy odrobinie determinacji oraz wsparciu najbliższych jest to możliwe. Oczywiście nie jest to już kolarstwo w tym samym wydaniu i w tym samym natężeniu, co jeszcze kilka lat temu, ale może to i dobrze. Myślę, że w tej chwili bardziej je szanuję, dojrzalej się nim delektuję. Przede wszystkim nauczyłam się nim cieszyć w każdym wydaniu. Kiedyś zwykła przejażdżka nie stanowiła dla mnie żadnej rozrywki, liczyły się maratony i treningi, na których wykręcałam coraz to lepsze czasy. Teraz potrafię czerpać radość nawet z kilku kilometrowej wycieczki, szczególnie w towarzystwie moich dwóch gwiazd. Jednocześnie nabrałam dużo życiowej pokory, również w kwestii kolarstwa. Nie jest już celem czas, prędkość i miejsce na podium. Nie tnę już środkiem lasu, niczym dzik notecki zakładając, że ludzie w porę odskoczą na bok. Nie zjeżdżam na pałę z każdej stromizny licząc, że na dole jakoś to będzie. Staram się trzeźwo oceniać moje możliwości kondycyjne i techniczne, które lata świetności mają dawno za sobą i odpowiednio dobierać trasy przejazdów. Prawdę powiedziawszy uczę się jazdy na rowerze na nowo, szukam przyjemności, motywacji, pasji w każdej rowerowej aktywności i fajne jest to, że mam w tym wszystkim najlepsze towarzystwo z możliwych.