Mówią, że człowiek uczy się całe życie. Niektórzy biorą sobie to wyjątkowo mocno do serca i cały czas się uczą. Uczą się w mieszkaniu, uczą się kiedy jadą samochodem, uczą się kiedy lecą samolotem i uczą się tego, co mają powiedzieć. 😉 Ja wprawdzie nie muszę aż tak się poświęcać “dla dobra narodu” niemniej też parę lat na naukę poświęciłam i dostałam w życiu kilka cennych lekcji. Ale żeby kurde od wulkanu? A jednak, wulkan też człowiek i może niejednego nauczyć, szczególnie nie byle jaki wulkan bo sam El Teide na Teneryfie i nie byle czego bo pokory i szacunku do natury.
Ta przygoda nigdy by się nam nie przytrafiła, gdyby nie nasz szalony pomysł emigracji właśnie na Teneryfę w październiku 2019 roku na 6 długich, cudownych tygodni. Tak się złożyło, że los okazał się dla nas łaskawy i sprezentował nam taką możliwość. Kuba akurat był w trakcie zmiany pracy, a mi udało się zorganizować możliwość pracy zdalnej.
Od samego początku pobytu szczęście nam sprzyjało. Po pierwsze udało nam się spakować wszystkie bagaże i dwójkę naszych dzieci do wynajętego auta. Fakt, był to niezły tetris 3D, ale obyło się bez “Game Over”. Po drugie pierwszy raz zdarzyło nam się trafić do apartamentu, który wyglądał lepiej w realu niż na zdjęciach na Bookingu. Po trzecie pogoda była wręcz idealna by wkurzać znajomych na Facebooku pięknymi fotkami znad morza w trakcie panującej w Polsce depresyjnej jesieni. 😉
Teneryfa, Hiszpania - listopad 2019
Już po kilku dniach pobytu drastycznie zmieniło się też nasze wyobrażenie o Teneryfie. W jakże wielkim byliśmy błędzie sądząc, że jest ona plastikowa i kiczowata. Tak naprawdę poza kurortowym, pełnym hotelowych kompleksów południem wyspa kryje wiele niesamowitych zakątków jak chociażby Punta de Teno, skalisty cypel będący najbardziej wysuniętym na zachód punktem wyspy z latarnią morską i obłędnymi widokami. Teneryfa zaskakuje też niesamowitą różnorodnością przyrody. Skarby przyrodnicze w postaci Parku Narodowego Anaga w północno-wschodniej części wyspy, słynącego z lasów wawrzynowo-laurowych, czy przeogromnych klifów na zachodzie sięgających 600 m wysokości nie bez przyczyny zwanych Los Gigantes to tylko namiastka naturalnego bogactwa wyspy. Jednak klimatu, zarówno tego pogodowego jak i tego przyrodniczego nadaje Teneryfie przede wszystkim wulkan El Teide, najwyższy szczyt Hiszpanii liczący 3718 m n.p.m będący główną atrakcją turystyczną wyspy. Jak się wkrótce okazało miał mi on dać niezłą lekcję pokory. Prawdę powiedziawszy skłaniam się ku teorii, że to sprawka demona Guyaoty, który według legend jest w owym wulkanie uwięziony.
Teneryfa, Hiszpania - listopad 2019
Podczas każdej wizyty na Wyspach Kanaryjskich wypożyczyliśmy rowery i organizowaliśmy chociaż jedną wycieczkę krajoznawczą. Tym razem nie mogło być inaczej. Gdy tylko do naszej miejscówki w Tabaibie dotarli rodzice Kuby skorzystaliśmy z okazji i zostawiając pod ich opieką dziewczynki wybraliśmy się na wycieczkę rowerową. Robiąc za wczasu rekonesans zdecydowaliśmy się zaufać chłopakom z wypożyczalni Ride Base w Puerto de La Cruz i zapisaliśmy się na przejażdżkę z przewodnikiem off-roadowymi szlakami w dół wulkanu El Teide. Z samego rana stawiliśmy się na miejsce zbiórki, gdzie Rob, nasz przewodnik wybrał nam dwa całkiem zacne fulle z regulacją wysokości sztycy w manetce. Po szybkich ustawieniach roweru i kilku kilometrach rozgrzewki siedzieliśmy w taksówce, którą dotarliśmy do punktu startowego, czyli Corral de Nino.
Pierwsze kilometry zjazdu przejechałam z japą otwartą na oścież. Mój dentysta mógłby być ze mnie naprawdę dumny. Szczęście, że na tych wysokościach nie ma za dużo owadów, bo zapewne przyjęłabym sporą porcję świeżego białka. Generalnie człowiek ma wrażenie, że wylądował na innej planecie. Różnorodność terenu od ostrych bazaltowych skał po piaskowe wydmy we wszystkich możliwych odcieniach ciepłych barw, skąpa, surowa roślinność i bezkresne niebo pełne chmur zawieszonych nieco poniżej szczytu – jednym słowem kosmos. Człowiek utwierdza się w tym przekonaniu pokonując kolejne kilometry podczas, których widoki zmieniają się, jak w kalejdoskopie. Pustynne klimaty ustępują miejsca lasom i wszechobecnej mgle, a całość daje naprawdę creepy efekt, trochę jak z horroru. Na tym odcinku szlak zamiast ubitego szutru oferuje masę błota, kałuże i kamienie, które na szybkich, wąskich zakrętach przyciągają twój tyłek jak magnes, nadając mu piękną fioletową barwę. 😉 Na szczęście spodenki zachowały się w stanie nienaruszonym poza zmianą koloru na błotnisty. Dopiero w najniższych partiach szlaku można doszukać się śladów cywilizacji by ostatecznie przypieczętować szczęśliwy przejazd zimnym cerveza na finiszu.
El Teide, Teneryfa - listopad 2019
Po takich przeżyciach pozostało nam z Kubą tylko jedno. Zrobić to jeszcze raz! Tyle, że już we dwójkę bez Roba. Po kilku dniach znów staliśmy przy tablicy wyznaczającej początek trasy. Tym razem już nieco bardziej śmiało podążaliśmy znaną nam z poprzedniego przejazdu trasą. Zsuwające się spod kół z charakterystycznym chrzęstem kamienie na wirażach nie wydawały się już tak straszne, za to poziom euforii i adrenaliny podnosił się wraz ze wzrostem prędkości. Do tego doszła lepsza znajomość wypożyczonych rowerów, sprawdzanie ich możliwości i przede wszystkim ciągłe wachlowanie manetką do wysuwania sztycy. No sorry nie mam takiej i jakoś nie mogłam się powstrzymać. 🙂 Aż się ciśnie na usta: „No dać dziecku zabawkę!” Ale faktycznie coś w tym było, czuliśmy się w tej konkretnej chwili niczym dwójka beztroskich dzieci i pewnie właśnie ta beztroska ostatecznie mnie zgubiła.
El Teide, Teneryfa - listopad 2019
Po przejechaniu pierwszej części trasy wjechaliśmy w odcinek poprowadzony leśnym duktem. Od razu można było poczuć zmianę klimatu, powietrze było bardziej wilgotne i zrobiło się nieco mgliście. Tutaj też pojawiło się kilka lekkich podjazdów, które ja traktowałam jako dobrą okazję do treningu i cisnęłam, ile wlezie. Kuba z kolei miał nieco bardziej wyluzowane podejście do tematu, w związku z czym co jakiś czas zostawał w tyle. Po jednym z takich podjazdów dojechałam do znanego mi z poprzedniego przejazdu skrzyżowania, na którym nie czekając na Kubę pojechałam dalej skręcając podobnie jak ostatnio w prawo. Tu zaczynała się wcześniej już wspomniana najbardziej błotnista i mglista sekcja trasy, pełna ostrych zakrętów i prowadząca cały czas w dół. Uwinęłam się z nią nadspodziewanie szybko mijając po drodze przedstawiciela służb nadleśnictwa i po dojeździe do ostatniej części trasy zatrzymałam się by zaczekać na Kubę.
Czekałam i czekałam i czekałam i nic. Powoli zaczęłam łapać lekkiego stresa. Brak zasięgu w telefonie, z którego chciałam do niego zadzwonić bynajmniej nie poprawił mi samopoczucia. Po krótkiej analizie sytuacji stwierdziłam, że muszę wrócić do ostatniego rozjazdu. O jeździe nie było mowy, cały ostatni fragment musiałam podejść. Wiedziałam, że moje buty i bloki SPD mnie za to znienawidzą. W międzyczasie wołałam Kubę, ale głos grzązł w moim gardle, a wszechobecna mgła i wilgoć nie pozwalały mu się wydostać na zewnątrz. Czułam, jak robi mi się gorąco, a w głowie jak zdarta płyta odtwarzałam jedno pytanie „What a fuck?”. Miałam tylko nadzieję, że nic mu się nie stało. W końcu dotarłam do mijanego leśnika i zapytałam o Kubę opisując jego rower i strój. Powiedział, że mijał go jakieś 30 min temu. Sprawdziłam jeszcze raz telefon, ale zasięgu jak nie było tak nie było. Widząc mój niepokój leśnik zaproponował, że mogę skorzystać z jego telefonu, co natychmiast uczyniłam i wykręciłam numer do Kuby. Każdy kolejny sygnał był nie do zniesienia. W końcu odebrał. Uff, był cały i zdrowy, podobnie jak ja odetchnął z ulgą na dźwięk mojego głosu. Po krótkiej wymianie zdań wiedziałam, że pojechałam inną drogą mijając po drodze kilka rozjazdów. To dlatego wydawało mi się, że coś za szybko pokonałam ten błotnisty odcinek trasy. Kuba, z którego głosu można było wyczytać lekką nutkę irytacji, że tak to ujmę by uniknąć użycia niecenzuralnych słów, podesłał leśnikowi pinezkę ze swoją lokalizacją. Na niewiele mi się to zdało bo mój telefon wciąż był nieczynny, a ja nie chciałam ryzykować, że znów zabłądzę.
I wtedy pojawił się on, rycerz na białym koniu. No dobra może nie rycerz, a drugi leśnik i nie na białym koniu, a w białym Pickupie, ale jak to mówią na bezrybiu i rak ryba. 😉 Wyjaśniłam sytuację i moje beznadziejne położenie z ochrzanem, jaki mnie czeka od męża włącznie i zapytałam, czy by mnie do niego nie zawiózł. Złożone ręce w geście modlitwy ostatecznie przechyliły szalę i za chwilę ześlizgiwaliśmy się jego Pickupem z moim rowerem na pace bo trudno było to nazwać jazdą w kierunku Kuby. Po kwadransie jazdy leśnik zatrzymał auto i stwierdził, że dalej nie pojedzie bo się zakopie. Zdjął mój rower i wskazał mi dalszą drogę do Kuby. „Hola, hola, chyba mnie tu nie zostawisz samej?” Wydawało mi się, że to tylko pomyślałam, ale przekaz na mojej twarzy musiał być wymowny bo pan leśnik za chwilę zbiegał ze mną szlakiem wołając co i rusz Kubę. W końcu usłyszeliśmy odpowiadający głos. Po kolejnych kilku minutach byłam już przy Kubie. Do tej pory nie wiem, czy mocniej uścisnęłam leśnika w geście podziękowania i wybawienia z opresji, czy Kubę z radości, że w końcu go znalazłam. Co do jednego nie mam wątpliwości – nigdy nie cieszyłam się tak na jego widok. Pan leśnik życzył nam jeszcze szczęśliwej jazdy i się oddalił. My z kolei niewiele mówiąc ruszyliśmy w dalszą drogę. Wiedzieliśmy, że musimy się spieszyć by zdążyć oddać rowery do wypożyczalni. Resztę drogi pokonaliśmy w totalnym milczeniu.
Ostatecznie zdążyliśmy dojechać na czas, ale na świętowanie tego przejazdu, jak poprzednio z Robem bynajmniej nie było klimatu. Wiem, że tego dnia dostałam naprawdę porządną lekcję. Była to lekcja pokory od wulkanu, El Teide we własnej osobie, którą zapamiętam na bardzo długo. Na otarcie łez po restarcie telefonu okazało się, że cały przejazd zapisał się na Stravie pokazując ponad 70 km i 1000 m przewyższeń, a ja zrobiłam na feralnym odcinku Queen of Mountain (QOM). Od taka to przewrotna historia, ale najważniejsze, że z „Happy Endem”. 🙂
Sześć cudownych tygodni na Teneryfie zleciało nam w mgnieniu oka i mimo nieplanowanej wpadki na El Teide wracaliśmy do Polski naładowani pozytywną energią i pełni fantastycznych wspomnień, które pomagały przetrwać pierwsze mroźne dni grudnia. Myślę, że na wyspę wrócimy jeszcze nie raz i nie dwa, szczególnie, że nasze dwie córy zakochały się w niej podobnie jak my.