Ostatnimi czasy miałam nieprzyjemność przebywać na obowiązkowej kwarantannie. Nie wiem, czy właśnie z powodu niewoli, depresyjnej jesiennej pogody, a może za sprawą pesymistycznych nastrojów w narodzie załączył mi się “NIC nierobienie” mode. Przez 10 dłuuuuugich dni, które ciągnęły mi się niczym kiepska telenowela brazylijska, albo co najmniej jak Moda na Sukces, robiłam dokładnie NIC.
Dlatego, gdy w dniu wczorajszym dostałam wiadomość, że moja kwarantanna dobiegła końca, nie mogło być inaczej i musiałam odwalić coś grubego. Zaczęło się niewinnie. Świętowanie pierwszego dnia na wolności zaczęliśmy od spaceru po lesie z dziewczynkami. Przy okazji wpadło parę brązowych łebków do koszyka.
Las w Młodzieszynie - 31 października 2020
Prawdziwy głód aktywności przyszedł pod wieczór. Jak nigdy poczułam potrzebę małej masakry na moim trenażerowym chomiku. Nic nie było w stanie mnie powstrzymać, ani aktualizacja Zwifta, ani aktualizacja oprogramowania na kompie, ani problemy z wykryciem trenażera. Zabijałam problem po problemie niczym wytrawny cyklopata by po godzinie cieszyć się widokiem mojego awatara na londyńskiej trasie. Ostatecznie zakończyłam swoje poczynania po dwóch godzinach jazdy i przejechanych 56 km z prawie 500 m przewyższeń. Jak to mówią chłopaki z ligi: “Do porzygu, albo wcale”. 😉
Zwift - 31 października 2020
Z kolei dziś Kuba namówił mnie by zaszaleć nieco w Puszczy Kampinoskiej. I mimo, że od rana czułam przez majtki, że ten dzień przyniesie dużo bólu i cierpienia to stwierdziłam, że lekko już było. Wbrew prognozom, pogoda nie była może jakoś super łaskawa, ale nawet ona nie była w stanie nas zniechęcić do realizacji naszego planu. Niestety, a może paradoksalnie stety nie zniechęciła ona również tłumów ludzi, którzy ruszyli w tym dniu na podbój Kampinosu całymi rodzinami. Jak widać pandemia przyniosła choć odrobinę dobrego. Ludzie właśnie odkryli, że są też inne miejsca, gdzie mogą oddać się przyjemności szwędania bez celu poza galeriami handlowymi. Czyżby narodziła się nowa weekendowa tradycja? Czas pokaże…
Tradycyjnie już, na kogo jak na kogo, ale na Puszczę Kampinoską zawsze można liczyć. Już po pierwszych kilometrach stwierdziliśmy, że nastała prawdziwa polska złota jesień, różnorodność barw po prostu z kosmosu, do tego co i rusz kompletnie zmieniające się krajobrazy. Człowiek się czuł niczym podczas zwiedzania krain za starych dobrych czasów w Heros of Might and Magic. Kto pamięta, ten wie, o czym mówię, reszta może wygooglać. 😉 Ostatecznie dotarliśmy do Granicy po 3 h jazdy z głową pełną endorfin i 57 km w nogach, które na ostatnich 10 km wyraźnie chciały mi dać znać, że chyba mnie z deka pogięło i więcej ze mną nie jadą. 😉
Kampinoski Park Narodowy - 1 listopada 2020
I jeszcze mapa z dzisiejszego przejazdu.